Mała Ojczyzna Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/mala-ojczyzna/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Fri, 26 Jan 2024 16:38:20 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Mała Ojczyzna Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/mala-ojczyzna/ 32 32 Macewy https://prolibris.net.pl/macewy/ Fri, 12 Jan 2024 15:19:09 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=11078 Bogdan Nowicki

The post Macewy appeared first on Pro Libris.

]]>

Bogdan Nowicki

Macewy

 

Puchowa

Nic jeszcze nie zakłócało ciszy. Nawet wrony nie pokrakiwały – bezszelestnie machając skrzydłami, leciały gdzieś wysoko po niebie. Szyby zapalały się od słońca – ale całkiem cicho jak świece. Z fasad domów osypywał się tynk. Chrobocące krzaki wrastały w zmurszałe cegły. Powłóczysty poblask podwórza odsłaniałkoślawe, popękane sztachety, które na krawędziach, nasiąknięte wilgocią, robiły się zamszowe. W rozeschłych, sczerniałych okiennicach drgały drzazgi.

Czyjś cień wyszedł z sieni i zaczął smarować ośki w małym, drewnianym wózku. Obręcze kół były poobijane od kocich łbów. Oprószony popielatym kurzem Izaak Goldkopf zawsze miał skulone ramiona i zgarbione plecy. „Nu, to dla Jahwe – tłumaczył – coby tutej, we świecie dać Mu wiencyj miejsca”.

To był taki jego prywatny, osobisty cimcum. O zmierzchu, przy ogarku, grzebał drżącymi palcami w talmudycznej encyklopedii Erech Miln, więc uważał się za obeznanego w wierze przodków. Nawet uczniowie chederu spędzali u niego wolne od nauki chwile, pytając o to czy owo.
– Czy wiecie, co to jest wieczność? – zapytał kiedyś jeden z chłopców, zagryzając pszenną, słodką chałkę.
– Jest to dziesięć wiorst niczego – odpowiedział Goldkopf, szperając kciukiem w żółtej brodzie.
– A co to jest, w takim wypadku, to nic? – nie odpuszczał zadziorny młokos.

– Nic to jest zawsze i wszędzie – odparł starzec i mlasnął językiem, bo nagle przypomniał sobie o niedokończonym zapisie w księdze buchalteryjnej z dziennego utargu.

Kiedy rozdzwoniły się śpiewne kadencje dachowych ptaszków, wózek był już gotowy. Goldkopf wstał
i poszedł do pachnącego rumiankiem składu. W mrocznym wnętrzu znajdowały się wysokie, sięgające pod sam blaszany sufit, sterty miękkich, puchowych poduszek. Zapach rozgniecionego po kątach aromatycznego ziela przenikał je na wskroś. „W takiej wonności lepiej się śpi” – powtarzał klientom doświadczony sprzedawca, już bez zachęt i cmokań. Przeniósł osiem poduszek do wózka. Dzisiaj rano miał je dostarczyć dwóm rodzinom: Wajzelfiszom oraz Klopferdom. Bez marudzenia złapał za dyszel i ostrożnie wyjechał na uliczkę. Nad bramą wisiał wyblakły szyld: „Puch twój zuch. Skład puchowych poduszek. I. Goldkopf”. Niżej widniał obraźliwy napis, machnięty białą farbą: „Nie kupuj u robaczywego żyda”.

– Tfu!… A ja na to gwiżdżę sobie, czy dziś jakiś grosz zarobię! – sarknął sprzedawca i zanucił swoją ulubioną melodię.

Dzień budził się z letargu, co potwierdzały otwierające się okna na wszystkich piętrach kamienic. Ostry blask słońca w szybach zapowiadał upalne południe. Na czarnoszarych kałużach wysychał łopian. Zewsząd dochodziły dźwięczne głosy powitań, pozdrowień i pierwszych plotek, wypowiadanych śpiewnym, przejrzystym językiem jidysz. Nie było w nim mylnych znaków ani kwestii niedopowiedzianych do końca.

Wkrótce cała uliczka zaterkotała innymi wózkami, zmierzającymi na targ. I wtedy, gdy Goldkopf znajdował się tuż, tuż u jej końca, posypała się w jego kierunku długa seria z niemieckiego automatu. Chciał jeszcze osłonić swoje poduszki, ale przeszyty na wylot nie zdążył, osuwając się na bruk. Wokół unosił się
leciutki, gęsty, śnieżnobiały puch.

Druciana

Tego dnia, gdy za wysokim murem kręciła się karuzela, a goje zajadali się watą z cukru, Samuelowi Feldgrasowi,

stojącemu pod rozłożystym klonem, przypomniał się dziwny sen. Śniło mu się, że morze wyrzuciło na brzeg wyspy trzydzieści pięć wielorybów. Próbowano polewać je wodą i kierować do morza, ale wieloryby nie okazywały chęci powrotu. Przeciwnie, napływało ich coraz więcej i osiadały na lądzie, skazując się na niechybną śmierć.

– Co to jest?… Co to znaczy?… – zrzędził do siebie zatroskany mężczyzna, licząc na swoim podwórzu
dziecięce, zużyte wózki.

W przeważającej większości były to prymitywne druciaki, z powyginanymi kółkami i wybitym oparciem. Nadawały się tylko do rozbiórki na części. Co tydzień przyjeżdżała po nie zdezelowana ciężarówka

i wywoziła poza getto.
Te znaczniejsze, z ceratowymi budami oraz wyściełane pluszem, stały przy dużym kaflowym piecu,

czekając na reperację. Ile dni miały tak parcieć? Tydzień? Miesiąc? A może rok?… Noce stawały się już zimne, więc przesiąkały rosą każdego ranka.

Często zaglądały do Feldgrasa chudziny w długich, pocerowanych płaszczach, objuczone garnkami,
krzesłami albo metalowymi drabinami.
Zdarzali się również i tacy z książkami, zupełnie potargani i roztargnieni. Pili z tekturowych szklanek
cienką herbatę i rozmawiali nienaturalnie głośno, jakby chcieli zabawić gospodarza. Byli niestrudzonymi
rzecznikami boskich liter.
– Język ma boskie źródło – prawił jeden.

– Ze świętych liter bierze się początek i życie człowieka, bo każda rzecz, która jest, bierze swoje istnienie wyłącznie z liter… – dodawał drugi.

– Jako to wiemy od Baal Szem Towa, co powtarzał we dnie i w nocy jeden psalmowy, cudowny werset
„Na wieki, Panie, słowo Twoje trwa w niebie”, co znaczy, że nawet teraz całe życie stworzenia jest Bożym
słowem – oznajmiał inny, podnosząc zropiały, wskazujący palec do góry.
Echo ich głosów długo odbijało nieme podwórze. Dostawali od Feldgrasa po czerstwej kromce i szli
dalej. A za nimi cień podartych chałatów. Pozostawała po nich jedynie naelektryzowana próżnia, w której
czas rozsypywał się, niby stos kartek ze starannie wykonanymi zdaniami.

– Ach, wy pejsaci… – pomrukiwał, kręcąc głową, sterany życiem rzemieślnik, pochylony nad grubą wiązką drutów, wystających z szopy. Potem przeliczał je i ważył, skrupulatnie zapisując w poplamionym kajecie ważne cyferki.

Zajęty rachunkami nie zauważył, jak na progu jego domu przysiadła samotna, młoda kobieta z białą
chustką na głowie i z szarym workiem na ramieniu.

Karmiła dziecko jeszcze wczoraj zwiotczałą piersią, w odrapanej poczekalni, czekając w kolejce po skąpą rację żywności, karmiła uparcie, przechodząc obok innych matek bezczynnie stojących i daremnie rozglądających się na boki.

– Jestem waszą sąsiadką, nazywam się Cirla Bauman, pożyczy mi pan któryś z tych dziecięcych wózków? – napomknęła wreszcie rozczochrana kobieta.

Feldgras spojrzał na nią badawczo, lecz nie potrafił z nikim jej sobie skojarzyć. „Pomylona” – pomyślał.
– Na dzień… lub dwa – westchnęła nieznajoma, wybałuszając posępne oczy.
– Tu nie lombard i to kosztuje – oznajmił obcesowo Feldgras, strzepując pył z rękawa.
– Chciałabym w nim powozić, chociaż trochę, mojego nieżyjącego Aronka…

Wtem podwórze jakby zastygło w jarzeniowym świetle. A z nieba zaczęły spadać niezliczone ilości jaskółek, które miały swoje gniazda pod drewnianymi okapami całej uliczki.

– A, bierz ten… – warknął Feldgras, podsuwając kobiecie zupełnie ogołocony wózek, wózek z samego drutu.

 

Cicha

Nikt tutaj nie odważył się hałasować. Mówiono wyłącznie szeptem, a okna były pozaklejane gazetami. Nie
chodzono, raczej skradano się od bramy do bramy. Chyłkiem, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Najczęściej
po resztki jedzenia, wygrzebywane pod ceglastym murem. Taiły się te wygłodniałe chudziny, wylęknione
spojrzeniem wdowich okien, czarnych, śledzących ich ukradkiem.
U Goldwaserów z pięciu osób w mrocznej izbie (a teraz z czterech, bo siedemnastoletni Moses przepadł gdzieś jak kamfora) jedna zawsze stała przy oknie. Czatowała, czy też nie dzieje się co groźnego. W małym
kółeczku wydartym z papieru widać było na uliczce tylko błąkające się głosy bez plecaków.
Zarośnięty, przedwcześnie postarzały, rudowłosy Dawid Goldwaser był medykiem; dawniej prowadził w mieszkaniu praktykę lekarską, lecz skończył z tym ze względu na bezpieczeństwo własne, a przede wszystkim rodziny. Więc zdjął z drzwi pozłacaną wizytówkę: „Medyk od chorób zakaźnych. Dawid Goldwaser”, żeby nie drażnić sąsiadów. Zaś wszelkie lekarskie imponderabilia sukcesywnie sprzedawał z bólem serca: szczypce, słuchawki, gumowe węże, szklane naczynia, menzurki, kuwety, bańki, stojące na półkach, ciemne buteleczki z lepkimi naparami i inne lecznicze mikstury.

Najbardziej było mu żal laboratoryjnej wagi do ważenia z dużą dokładnością niewielkich ilości substancji (do 200 g). Otrzymał ją w spadku po ojcu, Icchaku Goldwaserze, który sam popadał w coraz cięższą chorobę, lecz nie poddawał się, pragnął odkryć jej sens. Wtedy też ens morbi uzyskało dla niego status zatrucia życia duchowego, którego lekarzem mógł być tylko Bóg albo wybrańcy przez niego powołani.

– Choroba, synu, to proces naturalny i duchowy – powtarzał, mieszając w buteleczce dymiący roztwór.
– Nasienie konieczne w życiu, czynnik je konstytuujący, a nie godne odrzucenia corpus alienum.

Ponadto chorobową dolegliwość spowinowacił z działającym w naturze swoistym arkanum: szeregiem tajemniczych odpowiedniości roślinnych i mineralnych, mających właściwości lecznicze dla określonej przypadłości.

– Cały świat jest apteką, a Bóg najwyższym Aptekarzem – głosił ten doświadczony medyk z przekonaniem, ssąc kostkę cukru.

W grobowej ciszy nagle coś huknęło… To rozwścieczeni żandarmi z kamienicy naprzeciwko wyrzucili
z balkonu ogromną szafę, która uderzając w bruk, rozleciała się na kawałki.

Dawid Goldwaser mimowiednie przylgnął do zimnej, chropowatej ściany. Poczuł wsobie Urnagst – pierwotny lęk, zagubienie i bezsilność nie tylko wobec miejsca, w jakim się znajdował, ale również wobec sił

natury i niepojętego procesu własnego zanikania. Przylgnął do obojętnej, ceglastej powierzchni, a nie do
Boga, jak uczy mistyczna doktryna dewekut.

 

Rybia

Była taką uliczką tylko z nazwy, ponieważ ryb nie widziano tutaj od bardzo dawna. Gdzieś tylko pozostała woń morskiej soli na wietrzących się szmatach.

Jakub Cwajfus przedzierał się przez gęste zarośla, wyrosłe z popękanych chodników, z wiązką chrustu pod pachą – jego zatłuszczony chałat i spodnie zamieniły się w jeden strzęp. Dobrze pamiętał rozsypywane po stołach ryby; kłócił się wtedy ze sprzedawcami o cenę, gdy ci cierpliwie żuli tytoń, zeskrobując twarde łuski.
Obecnie mijali go oberwańcy w brudnych, podartych łachach, w butach z odstającymi podeszwami.
Ich miny były wyjątkowo spokojne, tępe, nieobecne. Truchła, koszmarne widziadła, zasłaniające słońce
chmurą emocjonalnego popiołu.

Skręcił w mroczny, wąski zaułek; wytężył słuch, aby upewnić się, czy wokół nie słychać jakichś podejrzanych dźwięków. Przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, ruszył stromym zboczem do maleńkiego składu drewna. W nim na kupie chrustu nieruchomo siedział Chaim Szmot, przewiązany grubym, suplastym sznurem. Na rozprutych szwach jego rękawa tańczyły plamki światłocienia.
– Wyłaź ze mnie. I walczmy. Nie chcę mieć cię w sobie. Wychodź, tchórzu, wychodź, niech ci się przyjrzę – mamrotał z przekonaniem, to rozszerzając, to zwężając źrenice.– Ale ty drżysz, śmiejesz się, boisz się

i miotasz we mnie, kiedy znajduję się w pustce. W pustce drogi zwijasz się w kłębek i siejesz we mnie trujące mlecze…

Z jego długiego czarnego płaszcza co chwilę wysnuwały się białe, rytualne nitki.

– Tyle mam… – powiedział Cwajfus, przerywając natchniony monolog starca.– Nawet nie można zdobyć końskiej kupy na rozpałkę – dodał.

Pogrążony w wewnętrznej walce mężczyzna wyszedł z transu. Karcąco spojrzał na intruza.
– Najważniejsze to przetrzymać zimę. Już teraz trzeba robić zapasy – stwierdził autorytarnie, macając
zeschłe, kruche gałązki. – Nu, kiepsko… Lichota! – westchnął i pokręcił głową.
Potem wyjął jeden patyk, włożył między zęby i przegryzł na pół.
– Lipa, a nie opał, sama lipa! – stwierdził i bezradnie wzruszył ramionami. – To nawet nie jest rosochaty,
ino stary, ślepy jeleń, a jego jakby rogi nie sięgają o… nawet największego palca.
– Przynajmniej trochę, dla Estery – poprosił skonfundowany Cwajfus i zagryzł dolną wargę.
– Nu, to żadyn interes – jęknął starzec i powoli wstał.

Wziął skromną wiązkę i rzucił na stertę chrustu. Powłócząc nogami, podszedł do nieheblowanych desek w głębi magazynu, odstawił je i otworzył niskie, metalowe drzwi. Zapachniało pleśnią, wilgocią i ziemią.

Następnie do małego, brezentowego worka, który zdjął z bocznej ściany, nasypał trzy garście obierzyn.

Długo się zastanawiał, zanim dorzucił jeszcze dwa zupełnie zmarszczone kartofle, z wijącymi się twardymi, bladymi kłączami. Głośno westchnął zrezygnowany.

– Nie Rybia, ale ulica Obierkowa, Obierkowa… – zaintonował w drodze powrotnej Cwajfus zadowolony z tego, że będzie mógł zrobić żonie zupę.

 

Krawiecka

Nie nadążano już z uprzątaniem mumii. Zeschłe, pokurczone zwłoki leżały na chodniku lub pod bramami, odarte z ostatnich szmat. Mojsze Knefelblum naszywał potem te skrawki wytartego, szorstkiego materiału na przynoszone mu do reperacji ubrania. Robił to do późnej nocy przy cuchnącym łojem ogarku. Przygnębiało go uczucie nieuleczalnego poniżenia.

Niegdyś jego krawiecki zakład słynął z najwykwintniejszej galanterii: rękawiczki, torebki, wstążki, koronki, pozłacane szwy i lansowane w chałatach srebrne niteczki. A teraz co, łata do łaty, i na to jeszcze następna łata. Na zapleczu zaś, na szerokich półkach lśniły bele bawełny, dlatego odwiedzały go same eleganckie damy i panowie, niuchając, co w modzie piszczy.

– Pan nie stworzył człowieka gołego, lecz wytwornie odzianego – mawiał Knefelblum do swoich klientów, którym na widok jego towarów wyskakiwały rumieńce na policzkach.

Lecz teraz strach było wyjrzeć na uliczkę, gdzie pałętały się jedynie zawszone widma, blade jak wosk. Toteż
dawny mistrz krawiecki upadał na duchu, w poczuciu pełnej beznadziei, z boleśnie pulsującą żyłką na czole.

W dodatku z zewsząd wciąż dochodziły pokrętne komunikaty, jak zajęcze tropy, i okrutne, natrętne pogłoski o zupełnej likwidacji nawet tego, co jeszcze pozostało. W najwyższej cenie były zaś: chleb sitkowy, tytoń, spirytus i zapałki, a nie udrapowane tkaniny.

Pewnego słonecznego dnia w zakopconą szybkę krawieckiego zakładu zapukał sędziwy mężczyzna,
a potem wszedł do środka, w słodkawy zaduch gałganów.
– Witam! Tyś jest Mojsze Knefelblum, co szył ubranie dla mojego Natanka, kiedy po raz pierwszy szedł do chederu? – zapytał nieznajomy z poświstem niewydolnych płuc. – Ja, Abram Oksenberg, mam do ciebie ważną sprawę…

Krawiec zdjął druciane okulary, wbił grubą igłę wceratę na stole ispojrzał na obcego, który miał spuchniętą, fioletową twarz.

– Tylu ich było… Kto zapamięta – powiedział i przygryzł wargi w smutnym milczeniu.
– Przyniosłem chałatowe płótno, zrobisz z niego płaszcz dla mojego syna – wysapał Oksenberg i przysiadł na zydlu obok drzwi, wycierając zmiętą chustką pot z czoła.

I wtedy nagle wiatr zdmuchnął z podwórza całą aureolę dmuchawców nad jego głowę.

– Od pokoleń Knefelblumowie zajmują się szyciem odzieży na miarę – oznajmił krawiec. – A gdzie miara? – zapytał, strzepując z siebie nitki włochatymi dłońmi.
– O tam…
Po chwili wyszli razem za, wyślizgany przez lata stopami klientów, gładki próg.
Przy szczerbatych schodkach stała dwukołowa, drewniana platforma: na niej leżał zgięty szkielet, co
stopił się z jasnym światłem wielkich okien.

Kancelaryjna

Na peryferiach splądrowane kamienice dogorywały brakiem mieszkańców. Tłum ludzi, którym nie udało się
dostać na plac Arbeitsamtu, czekał uwylotu ulicy na parowóz z towarowymi, klekocącymi pustką wagonami.

Lejzor Wajsman, dawniej zajmujący się sprzedażą kapeluszy pilśniowych, zrobił prawie cyrkowego szusa z wychodka do ciemnej sieni i zwichnął sobie nogę.

Kulejąc, dotarł po skrzypiących schodkach na pierwsze piętro, do mieszkania biuralisty, Berka Sztajna, którego wywieziono do Treblinki przed rokiem.

W środku cuchnęło obierkami, myszami i gnijącym papierem. Stosy gazet, dokumentów, szarych teczek
przewiązanych sznurkiem piętrzyły się od podłogi po sufit, tworząc osobne, olbrzymie terytoria zapuszczonej
kancelarii. Ze środka szpalt od czasu do czasu wylatywał siwy dymek – zapach rozkładającej się celulozy. Ściany
isufit wybrzuszyły się pod naporem zakisłego powietrza. A na zawilgoconych kartonach porobiły się bąble pleśni.

Wajsman pochwycił drąg, stojący przy futrynie i zaciągnął okno kotarą. Pomroczniało. Kuśtykając, zakradł się do drugiej izby, z widokiem na ślepe podwórze. Znajdowały się w niej prycza, szafki, pucołowata szafa, komódka, a na stoliczku – zmatowiałe, pęknięte lustro. I znowu poupychane po półkolistych wnękach pożółkłe papierzyska. Wszędzie walały się to wklęsłe, to rozdęte pudła. Na zrudziałych deskach
podłogi gniły rozdziawione pantofle z pomponikami.

Uwagę sprzedawcy przykuło wiadro, wypełnione nie wodą, lecz rozmiękłymi rękopisami. Wyjął je, wygładził, usiadł na taborecie i zaczął przeglądać. Zawierały one imiona i nazwiska członków Rady gminy wyznaniowej żydowskiej, przekreślone czarnym tuszem. Po chwili czytał na głos:
– Symcha Goldsztajn, bezpartyjny, prorządowy przewodniczący.
– Chil Wajnberg, syjonista, zastępca przewodniczącego.
– Jankiel Ajzenman, kupiec, ortodoks.
– Abram Bajnerman, felczer, ortodoks.
– Abram Cwajjgman, szewc, bezpartyjny.
– Chaim Flichtentraj, krawiec, sympatyk ortodoksów.
– Moszek Lederman, robotnik, mizrachista.
– Szoel Rozenfeld, kupiec, syjonista.
– Berek Sztajn, biuralista, mizrachista.

Wajsman ciężko westchnął i przymknął powieki. Przypomniały mu się kupki odciętych pejsów, leżące na rozkopanym placu, pomiędzy zetlałymi tobołkami. Błyszczały w słońcu tłustawą czernią. Co chwilę wiatr porywał je wysoko, pod samo niebieskie sklepienie, które stawało się podobne do starego tałesu, z powiewającymi nitkami cyces.

Topografów

O tę uliczkę toczyła się sąsiedzka walka. Krzyki, wyzwiska niosły się po wnętrzach rabowanych domów. Zdarzało się, że jeszcze trumna, sklecona z cienkich desek, nie została wyniesiona z izby, a już na progu szarpali się i tarmosili ci, co chcieli zająć to miejsce. Każdy wymachiwał rękami, wyważał drzwi i przez zagrzybioną, cuchnącą sień wpychał się do środka.

Na klockach w piwnicy siedzieli bladzi chasydzi. Ich podarte chałaty pęczniały murszeniem, wszędobylską wilgocią. Z ich czół zwisały grube frędzle sadzy. Ogarek pomrugiwał w kruchych szybkach okrytych mgiełką, jaka przedostawała się tutaj w porze deszczu. Była to wilgoć zatęchła, mocno grzęznąca w ubraniach, zasychająca szramą na wychudłych policzkach.

W kącie kiwał się Chaskiel Elimelech, puszczający z nozdrzy pisknięcia, wydostające się z zapadłej piersi śpiewne głoski – od tych dźwięków trzeszczały cegły, koliste żebra półek z cudem uratowanymi świętymi
foliałami.
– Jestem stroicielem liter. Lampiony w mojej głowie huśta wiatr. Trzaska światło. Więc kołysze mnie skóra
powiek, gdy idę ścieżką krawców Pisma, że konieczność to wiara każdej rzeczy. A światu podpowiadam, że
jest zupełną przypadkowością, podwójnym haftem wyszywanym w sobie i obok siebie wbrew własnej woli. Dopóki nie spotkam Jego, zza płachty zapadającego zmierzchu, duszącego pyszną krtań w pisk zamszowego dźwięku… – cicho intonował starzec wpusty przedsionek zużywających się samogłosek i spółgłosek.

Na górze w wyziębionej izbie, gdzie czuć było mokrym tynkiem, piec ociekał stearyną, na żeliwnych
okuciach robiły się grube narośla sadzy, a komin zatykała breja popiołu, siedział Mendel Fisz, gapiący się
w niski belkowany strop.
– Nie wiem… Nie wiem, jak pani pomóc. To wszystko dzieje się szybko, za szybko… – powiedział zrezygnowany topograf, stukający ołówkiem, w rozłożoną na blacie stołu mapę.

Czarnowłosa kobieta, w grubym, męskim, granatowym płaszczu z trudem powstrzymywała spazmatyczne jęki. Przestępowała z nogi na nogę lub niecierpliwie pocierała dłonie w rękawiczkach z cienkiej, żółtej skóry.
– Pamiętam, że moja córeczka, Ryfka, była bardzo chora, dostała jakąś brodawkę i zakażenie krwi… Poleciałam z nią do szpitala, ale po drodze posypały się salwy karabinowe, strzelano gdzieś tu, niedaleko domu. Szybko zbiegłyśmy do piwnicy, w której sufit nie był zrobiony z betonu, lecz z ziemi. Leżałyśmy tam ze strasznie, strasznie obszarpanymi staruszkami. I pamiętam ten zapach kartofli… I nagle pojawiły się dwie siostry, takie zakonne z dużym wiklinowym koszem, tłumaczyły mi, że jest wielkie niebezpieczeństwo, więc zabiorą Ryfkę do klasztoru… Na początku nie mogła usiedzieć w tym koszu, bo słoma przeszkadzała jej oddychać, ale obiecałam, że kupię jej większą lalkę, więc trzymając paluszkami zatkany nos, uspokoiła się. Moje pięcioletnie dziecko… – Tutaj kobieta przerwała, po chwili jej płacz zamienił się w cichy szloch.
– A zatem musi być w klasztorze – zawyrokował Fisz i dostał nerwowego tiku pod lewym okiem.
Łkająca kobieta przytaknęła głową.
– Wie pani jakiego?…
– Nie, nie zapytałam w tej całej panice…

Fisz zerknął na celofanowe okienko pod sufitem, które było mocno zaparowane: w środku znowu brakowało powietrza. Potem pochylił się nad mapą, przeszukując czubkiem ołówka topograficzną okolicę.
– W pobliżu znajdują się dwa żeńskie zakony, zajmujące się ratowaniem dzieci żydowskich. Tu. I tu…
Następnie wyjął z kieszeni mały kawałek kartonu i coś na nim zapisał.
– Proszę, ma pani adresy… u nich trzeba się dopytywać – polecił, mierzwiąc palcami rudozłotą brodę.
– Ojojoj… Ojojoj! Dziękuję… Ogromnie, ogromnie – zakwiliła z radości kobieta, chcąc przytulić swój mokry, zalany łzami policzek do pomarszczonej twarzy topografa.

Ten grzecznie powstrzymał ją gestem ręki, a gdy uradowana matka wybiegła na podwórze, wszedł po
wąskiej drabinie pod sufit i otworzył klapę lufcika.

Kamienna

Tego dżdżystego dnia wśród pozostałych mieszkańców getta powstała niebywała panika. Do wielu uliczek
wkroczył oddział Litwinów z opaskami: J.V.B. Juden vernichtungs batalion na rękawach.
W jednym z przykamienicznych baraków, przerobionym na prowizoryczną pralnię, żeliwne pokrywki podskakiwały, wypuszczając kłęby pary. W przysadzistych garnkach, roztytych od gorącej czerwonej blachy, pęczniała bielizna. Z drewnianego sufitu ciurkiem kapała skroplona woda. W misach stygły powykręcane koszule. Obok nich, na zydelku, siedziała podstarzała bieliźniarka, Sara Debora Rajzla, i wielką chochlą mieszała szare mydło w glinianym garncu.

Ostrożnie, bardzo powoli, podszedł do niej mały, kosmaty Jakubek, z woreczkiem kolorowych guzików na ramieniu.
– Jestem zmęczony, głodny i śpiący… Daj kromkę – poprosił, lekko sepleniąc. – A ja dam ci to. – I wyjął
z mieszka kilka dziurawych krążków.
Skóra płatkami złaziła z jego wyziębionych rąk.
– Po co mi knefle, gdy gołych ludzi kijami tłuką? – odfuknęła Rajzla, pocierając szmatką zbrużdżone czoło.
– Wliź tam w kącie do skrzyni, może cię nie znajdą – dodała, namydlając na szerokiej, blaszanej tarce bieliznę.

Kątem oka widziała w oknach ruszające się cienie. Bezpańskie psy gryzły się o wykopane kości. Staruszka pomyślała o mężu i o tym, że on na szczęście nie musi już na nic patrzeć, ponieważ smagłego Ezro

Rajzie udało się pochować na kirkucie – teraz zdewastowanym i rozkradzionym przez szabrowników zwyrzeźbionych inskrypcjami macew, służących obecnie do utwardzania placów i dróg.

– Niech dusza jego związana będzie w węzełku życia – westchnęła bieliźniarka, cupnąwszy zmęczoną
myślą między stertą pamięci a usypiskiem szarych kamieni.

1. miejsce w 24. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Mała ojczyzna – pogranicze kultur”, Kargowa 2023
Czarnobiały szkic bliżej nieokreślonych kształtów.

The post Macewy appeared first on Pro Libris.

]]>
Bitwa o krowę https://prolibris.net.pl/bitwa-o-krowe/ Wed, 07 Dec 2022 16:52:18 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5069 Katarzyna Nowak-Szelejewska

The post Bitwa o krowę appeared first on Pro Libris.

]]>

Katarzyna Nowak-Szelejewska

Bitwa o krowę

Poza kurami hodowała także jedną krowę. Darzyła ją przywiązaniem, ale nie sympatią. Kiedy prowadziła ją do lasu przez wybrukowaną drogę osiedlową, sąsiedzi patrzyli na nią z niesmakiem. Nikt na tym porządnym osiedlu nie trzymał krów. Mieli kury, owszem, ale kury to coś innego, ponieważ nie wyprowadzało się ich na zewnątrz, poza obręb własnego ogródka. Można było je uchować przed wzrokiem coraz bardziej eleganckich sąsiadów. Nie lubiła tej atmosfery, która jakiś czas temu zaczęła tworzyć się na osiedlu. Przybywali nowi, budowali współczesne domy z nowoczesnymi ogrodami i patrzyli z lekką pogardą na starych – z ich zarośniętymi zielem willami, z szopami, w których mieszkały zwierzęta. No i ludzie przestali mieć też siły na krowy. Krowę trzeba codziennie wyprowadzać do lasu. Na zimę zorganizować dla niej siano, a więc uprawiać choćby skrawek pola. Ona była w posiadaniu pola i nie zamierzała przekształcać go na działkę budowlaną, którą mogłaby intratnie sprzedać. Była starą upartą babą, niewątpliwie.

Krowę nazwała Malina. Pospolite, nieważne imię. To będzie zapewne jej ostatnia krowa, czuła to w kościach. Malina umrze pierwsza, a zaraz po niej ona. Śmierć przyjdzie do niej poprzez krowę – miała tę pewność od dawna, odkąd przyśnił jej się sen, jak rodzi się z krowiego brzucha, jak przechodzi przez krowi kanał rodny do nowego życia, z młodym, pulchniutkim, zaróżowionym ciałem. Nie mogła się doczekać tej chwili, choć także nie przeczyła, że od czasu do czasu ogarniał ją strach przed tym nieznanym ciałem, zaokrąglonym, doskonałym, czystym. Jak zdoła je obłaskawić? Skąd będzie wiedziała, czym je karmić? Jak odpowie na jego potrzeby? Czy zapanuje nad jego żądzami? Ciało. Tak wiele zawsze dla niej znaczyło. Jej własne, ale także zwierzęce. Nie potrafiła obyć się bez układania dłoni na krowim brzuchu. Dlatego wciąż trzymała Malinę, choć i ona nie miała już na nią siły. Nie potrafiła nie mierzwić jej twardej sierści, nie zanurzać palców w podbródek. Ostatnio nawet wolała to krowie ciało niż własne. Mimo starości zachowało ono sprężystość, nic nie ubyło z jego potęgi i chwały. Nie tak samo starość obchodziła się z ciałem krowim jak z ludzkim.

Tymczasem zbierały się nad nią chmury. Coś wisiało w powietrzu. Sąsiedzi coraz częściej przechodzili obok jej willi. Zatrzymywali się przy polu. Kręcili głowami, kiedy szła z Maliną do lasu. Patrzyli na nią spod byka. Czuła wyraźnie, jak rośnie w nich posępna siła, jak rodzi się bunt i gniew, i nieskoordynowana jeszcze szarpanina. Czymś ich drażniły – ona i Malina. Coś pobudzały, z czym tamci nie chcieli się zmierzyć. Czuła, czuła znowu w kościach, że na osiedlu zalęgły się demony. Jeszcze chowały się pod liśćmi pokrzyw i łopianu, jeszcze drążyły dziury w ziemi, ale niebawem wypełzną i zacznie się katastrofa.

Tego popołudnia siedziała w cieniu, przy szopie, oparła obolałe plecy o próchniejące deski. Rozpad. Nie spodziewała się niczego innego. Do ogródka przez skrzypiącą furtkę ktoś wszedł. Młoda kobieta. Poznała ją po delikatnych krokach. Jakby tamta szła do niej w różowych pantofelkach. Stukały na kostce, którą wyłożono liczne wąskie ścieżki ogrodowe. Musiała zauważyć ją z ulicy, ponieważ nie kierowała się do domu, szła wprost do niej. Przymknęła powieki. Rozmowy z młodymi przysparzały jej coraz więcej trudności. Wbiła paznokcie w miękkie deski, roztarła opuszkami palców przejrzały kwiat dziurawca. Kiedy tamta stanęła przed nią, uniosła głowę i przyjrzała się dokładnie jej twarzy. To była piękna kobieta, ze śmiało podkreślonymi ustami, wielkimi ciemnymi oczami i lśniącymi włosami, które sięgały jej za ramiona. Boskie stworzenie, dopiero co wypuszczone z raju, pomyślała. Lepiej takich nie drażnić.

– Proszę usiąść – zachęciła ją gościnnym gestem, wskazując plastykowe krzesło ogrodowe, ustawione w pobliżu. Tamta usiadła, z dobrotliwym uśmiechem pochyliła się nad nią i przedstawiła. Dorota. – Powinnam znać pani rodziców – przypomniała sobie. – Jerzyk i Barbara, przemili ludzie. – Nie była ckliwa, rzeczywiście uważała ich za dość sympatyczne małżeństwo. Dużo czasu spędzali w ogrodzie, dało się dostrzec gołym okiem, że ich to bawiło. – Ale pani nie poznałam. Mieli dwie dziewczynki, to wiem, później się pogubiłam. – Dorota roześmiała się, swobodnie, nie w wymuszony sposób, a więc udało jej się kogoś rozbawić, doprawdy, życie ciągle potrafi być zaskakujące.

– Przychodzę do pani w pewnej pilnej, acz drażliwej sprawie – nie zwlekała, proszę, odważna dziewczyna. Robienie podchodów nie jest najwyraźniej w jej stylu. Potrafi działać, być skuteczna, zapewne odniosła w swoim młodym życiu szereg sukcesów, prze naprzód, jest pewna swego. To dobrze. Zawsze miło pogawędzić z kimś zadowolonym z siebie, z kimś, kto uważa świat za bezpieczny dom. Rozmowy z ludźmi rozczarowanymi przebiegają zawsze tak samo, od niej dowie się czegoś nowego, kto wie, może nawet tamta ją czymś zaskoczy. – W sprawie pani krowy. Rada osiedla w ostatnim czasie dopracowała podanie. Chcemy, żeby pani wiedziała, że wypływa ono tylko i wyłącznie z troski o panią. Lękamy się, że pewnego dnia zabraknie pani sił, żeby wrócić z lasu, że wśród tych krzaków i drzew nikt nie będzie w stanie pani znaleźć. Gdyby nie wróciła pani do domu na noc – dodała po namyśle. – Czasy się zmieniły, las bardzo zarósł, ludzie już nie znają go tak dobrze jak kiedyś. Niektórzy nawet boją się tam wchodzić. Ale mniejsza o to. Nie to jest przedmiotem wniosku. Chcemy, żeby pani sprzedała krowę i pozwoliła sobie na zasłużony odpoczynek. – Zasłużony odpoczynek, czy coś takiego istniało? Nie, ta mała nie wie, o czym mówi. – Tak myślałam. Pani po prostu nie potrafi odpoczywać. To przypadłość osób pani pokolenia. Nadrzędną wartością jest praca, człowieka traktuje się przedmiotowo, a co najdziwniejsze, w tej hierarchii wyższe miejsce od niego zajmuje zwierzę, jakby to ono było ukoronowaniem stworzenia.

– A czy tak nie jest? – udało jej się. Zbiła tamtą z tropu. Zaraz, jak ta mała miała na imię? Monika? Magda? Dorota. Tak, oczywiście, że Dorota. – Droga Doroto, to nie tylko przypadłość mojego pokolenia. Ludzie zawsze służyli zwierzętom. Były czasy, kiedy bogowie mieli twarze zwierząt. Na pewno cię o tym uczono, przypomnij sobie, nie mam racji?

– Zamierzchłe czasy – machnęła niedbale ręką. – Pierwotne. Człowiek wtedy sam był na poły zwierzęciem.

– Teraz już nim nie jest? – znowu trafiła w czuły punkt. Dorota przełknęła głośno ślinę. Założyła kosmyk włosów za ucho. Niewątpliwie chciała zyskać na czasie, a może obłaskawić ją własną urodą. Najwidoczniej przyzwyczaiła się do uwodzenia ludzi. Dlatego przysłali ją jako reprezentantkę rady osiedlowej. Chcą ją uwieść. Dorotą. Odpoczynkiem. Niebezpieczeństwem lasu. Tacy zachłanni, a tak naiwni. Nie mają pojęcia, czym uwodzi się starą kobietę. Odrobiny wysiłku nie włożyli w tę sprawę, nawet nie upiekli ciasta, żeby choćby tym ją obłaskawić – kawałkiem słodyczy. Zmieniają się wśród nas obyczaje, a i tak pozostajemy tacy sami, skwitowała w myśli, ale zaraz zganiła samą siebie. Banalny wniosek. Ogólnik. Musi się pilnować i unikać tak dyletanckich twierdzeń.

– Oczywiście, że jest. – Dorota podjęła wyzwanie, no proszę. – Ale w zupełnie innej mierze niż kiedyś. Właśnie miara ma tutaj znaczenie. Równowaga. Dostrzeżenie kontinuum. Człowiek obecnie zajmuje inne miejsce na tym kontinuum. Dawniej, a raczej bardzo dawno temu, owszem, był bliżej zwierzęcia, jednak rozrost kory mózgowej… Och, po co ja pani o tym mówię? Pani się ze mnie śmieje w duchu. Rozumiem to następująco. Nie rozmawiamy jak równa kobieta z równą. Pani, z racji swojego wieku uważa, że ma nade mną przewagę. I że jestem naiwna. Być może tak nawet jest. Szanuję pani doświadczenie i poglądy, ale pani niech uszanuje moje. Ja z pani nie drwię, traktuję tę sprawę bardzo poważnie i tak jak wspominałam, jestem tutaj tylko i wyłącznie z troski o panią. Mówię zbyt formalnie? Zbyt urzędowo? Jeśli tak, proszę mi wybaczyć, nie chciałam, ale jestem zakorzeniona w takim, a nie innym języku.

– Zakorzenieni jesteśmy gdzieś indziej – wtrąciła się. – Nie w języku i nie w tej ziemi. Myślała pani kiedyś o tym? Ja jestem na razie zakorzeniona w brzuchu mojej krowy. Poprzez jej brzuch, kiedy pępowina zostanie przerwana, pójdę dalej, do moich prawdziwych korzeni. Teraz jeszcze nie mogę. To jest jedyna pilna sprawa na tym świecie, mianowicie to, gdzie jesteśmy zakorzenieni. Pani mówi o języku. Ale język przemija. Zaraz pani odpowie, nie przemija, tylko przekształca się, czyli rozwija, ale czy jest pani tego taka pewna? Historia zna liczne przykłady języków, które obumarły. Chyba się nawet mówi „martwy język”. Niektórzy, poprzez ich odszyfrowywanie, próbują je wskrzeszać, ale co to za język, którym mówią tylko umarli? Owszem, być może istnieją w zaświatach także tamte obumarłe języki, nie mogę zaprzeczyć. Dlaczegóż by nie? Ale na tym świecie niewątpliwie nie są niczym stałym. Mówię pani, nie można się na nich oprzeć.

– Pani zmieniła dyskurs. Ciągle go pani zmienia. To nie w porządku. Jak możemy się porozumieć, skacząc z tematu na temat?

Zniecierpliwiło ją to dziewczę. Ciągle nie dostrzegło, że rozmawiają o tym samym.

– Nie skaczemy. Temat zasadniczo jest jeden. Śmierć. Pani w imieniu rady osiedla boi się, że umrę w lesie i dlatego przyszła namawiać mnie, żebym zabiła moją krowę.

– Sprzedała – poprawiła ją sumiennie, rzeczowo, próbując zamaskować kryjącą się w kącikach ust złość. – Pani jest obcesowa.

– Zdaje się, że już wspomniałam, dlaczego ta właśnie krowa jest dla mnie ważna. Piszcie sobie, ile wlezie te wasze podania. Nie zamierzam jej zabijać. Proszę mnie dłużej nie męczyć i wracać do domu. I niech pani nie zapomni przekazać pozdrowień dla Basi i Jerzyka, przemili ludzie, bardzo rozsądni. Zapewne nie podpisali się pod tym podaniem. Nie przeczy pani, więc mam rację. Do widzenia.

Dorota zesztywniała z gniewu. Nie przywykła do porażek, ale była posłuszną, wzorowo wychowaną dziewczyną. Wstała z krzesła i skierowała się do furtki. Bardzo dobrze.

Nie, nie zamierzała nikogo wyprowadzać z równowagi. Była świadoma, że układ sił na osiedlu z dnia na dzień się zmieniał na jej niekorzyść. Ale w tym przypadku nie mogła postąpić inaczej. Rada osiedla zgłupiała do reszty, wysyłać do niej takiego posłańca, młodą piękną dziewczynę, diabeł ich opętał, nic innego.

Malina na nią czekała. Musi teraz wrócić do lasu i przyprowadzić ją do szopy. Niech odpocznie po tym upalnym dniu i ona. Wsunęła stopy do poszarzałych od brudu kaloszy. Tylko w takich butach należy chodzić do lasu. Skutecznie chronią przed żmijami, pokrzywami i ostrymi kolcami jeżyn.

Kiedy szła przez osiedle, wyraźnie czuła na plecach ich spojrzenia. Spoglądali zza firanek. Tchórze. Zapewne już znali wynik rozmowy z Dorotą. Patrzyli na nią z dezaprobatą, jakby nie widzieli jej kroków, tylko szpetne machanie skrzydłami. Przypominała im starego gawrona. Może już ją nawet z nim utożsamili. A to nie wróżyło niczego dobrego.

Malina wyczuła niebezpieczeństwo i nie czekała na nią jak zwykle na polance w pobliżu rzeki. Zaszyła się w głębi lasu. Więc szła za nią, za dźwiękiem jej dzwonka uwiązanego u szyi. Pozwoliła się prowadzić swojej krowie, niech tak będzie, niech na jakiś czas zamienią się rolami, niech dzisiaj to Malina wskaże, gdzie mają nocować.

Spotkały się w tak zwanym zakolu, w samym środku lasu, w jego najgęstszym poszyciu, w ciemnej zielonej boazerii osiedla. Malina popatrzyła na nią i weszła do dołu porośniętego paprociami. Ona skuliła się i zrobiła to samo. Ułożyła się przy brzuchu krowy, podwinęła kolana pod własny brzuch. Czekały.

Pod wieczór las rozdudnił się od ich kroków. Kobiety i mężczyźni szli z wiatrówkami przewieszonymi przez ramiona, z myśliwskimi strzelbami. Drzewa drżały od ich głosów. Byli wściekli, żądni zemsty, rozpaleni. Oto muszą odbyć rytuał polowania, żeby ugasić zżerający ich wnętrza ogień. Wyostrzy im się węch. Ale one są bezpieczne. Paprocie zaczęły rozrastać się nad nią i nad krową. Bardziej tworzyły wzgórek niż dół. Przypominały z daleka stary zaniedbany grób. Niech tak się stanie. Grób będzie dla nich kołyską i schronieniem. W imię ojca i syna, i ducha świętego.

Wiedzeni nieomylnym węchem dotarli do zakola. Szukali jej i Maliny pod najmniejszym listkiem paproci, pod krzakiem kaliny, wsadzali palce w poszycie lasu, w mech, rozkopywali ziemię, ale nie mieli śmiałości podejść do grobu. W końcu, nie wiedząc, co zrobić z siłą, która rozprężała ich ciała, zaczęli muskać się po dłoniach, stopach, brzuchach, a potem wszelkie stworzenie utraciło nad sobą kontrolę. Chuć wypełzła z nich jak wąż. Jeden obłapywał drugiego, nie zważając na wiek, stan czy płeć. Niebo rozwarło swoje podwoje, podwinęło spódnice, zsunęło białe halki i na obecnych opadły te strzępki ubrań, pozłacane pantofelki, wyrafinowane kozaki na obcasach, paski ze srebrnymi klamrami, wstążki do włosów, haftki od nieprzyzwoicie sztywnych gorsetów, brązowe szelki, tiulowe bluzki i kwiaty, sztuczne kwiaty, które porozkładali na białych piersiach kobiet.

Nad ranem wyszły z grobu. Wszystko posnęło. Posnęły jęki, westchnienia, usta. Pośladki, małe palce, uszy. Czarne dziury, mchy, paprocie. Posnęły sowy.

Przemknęły pomiędzy drżącymi przez sen ciałami. Zauważyła Dorotę, obsypaną białym kwieciem, jakże niewinnie wyglądała ta dziewczyna, kiedy spała. Aż chciałoby się ułożyć dłoń na jej czole i pogłaskać po matczynemu. Oparła się tej pokusie. Zaprowadziła Malinę do ogrodu i zostawiła pod jabłonią. Niech z rana poskubie odrobinę świeżej trawy. Ona jednak nie czuła głodu. Weszła do kuchni i zaparzyła małą filiżankę kawy. Zakropiła ją mlekiem. Usiadła przy okrągłym stole. Wygrała.

Opowiadanie zdobyło 3. nagrodę w 23. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Mała ojczyzna – pogranicze kultur”, Kargowa 2022.

Kobieta siedzi przy stole, który jest lustrem. Opiera się o nie łokciami. Szkic ołówkiem.

The post Bitwa o krowę appeared first on Pro Libris.

]]>
Garnek z pogranicza https://prolibris.net.pl/garnek-z-pogranicza/ Tue, 06 Dec 2022 20:21:13 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=4955 Wiesław Karliński

The post Garnek z pogranicza appeared first on Pro Libris.

]]>

Wiesław Karliński

Garnek z pogranicza

Kiedy ktoś z Ukrainy przysłał nam zaproszenie, mama natychmiast przypomniała sobie o naczyniu związanym ze skomplikowaną historią rodzinnych peregrynacji.

Kochanej mamie poświęcam

To było bez mała pół wieku temu. Sowieccy celnicy na przejściu granicznym Szegini między Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką a Polską Rzeczpospolitą Ludową mieli prawdziwy problem z tym garnkiem. Stukali w niego gumowym młotkiem, rękojeścią śrubokręta i ebonitowymi pałkami. Dokładnie przyglądali się drewnianemu uchwytowi pokrywy, próbowali wyginać pałąk uchwytu, a spód drapali metalowym szpikulcem. Podejrzliwie wysłuchiwali wyjaśnień o tym, że to pamiątka rodzinna, wierny towarzysz rodzinnych wędrówek za chlebem, do lepszego świata, niemy świadek powrotów i przesiedleń. Pewnie nie bardzo wierzyli w moje barwne opowieści o kanadyjskich moroszkach, dzikim ryżu i kaszance z krwi karibu. Nie dawali wiary bajaniom o mołdawskiej mamałydze, rosyjskich pielmieniach czy konfiturze z zielonych pomidorów. W czasach, gdy zza wschodniej granicy wszyscy taszczyli olbrzymie kolorowe telewizory, szlifierki i wiertarki, odrapany stary garnek mógł sugerować jedynie podstęp, kamuflaż albo kpinę z władzy radzieckiej. Tym bardziej, że w owych latach krążyły rozmaite opowieści o cwanych polskich przemytnikach. Pamiętam powszechnie powtarzaną historyjkę o jakimś staruszku, późnym repatriancie. Granicę przekraczał jedynie z obwiązaną drutem rozpadającą się walizą. W środku miał sfatygowaną odzież, orzechy i zdjęcia rodzinne. Poważnie się nim zajęto, ale nic nie znaleziono. Już po polskiej stronie zdradził współpasażerom, że wspomniany drut wykonany jest z kruszcu wielokrotnie przekraczającego wartość paru telewizorów. 

*

Dziadek Jan opuścił rodzinę na Kresach w 1926 roku i na pokładzie RMS Carinthia wyemigrował do Kanady. Wcześniej w poszukiwaniu pracy oraz lepszych warunków życia z Galicji wyjechali jego dwaj starsi bracia. Choć mój antenat z wyróżnieniem ukończył gimnazjum w Kołomyi i nauczył się kilku języków, nie widział przyszłości w Michałówce. Na pograniczu polsko-radziecko-rumuńskim, tuż przy widłach Dniestru i Zbrucza, nie było perspektyw. Dziadek zdążył jeszcze z CK Armią przejść kawałek frontu wojny światowej i popracować dorywczo we Wschodniogalicyjskich Kolejach Lokalnych. Nadzorował remont istniejącego od końca XIX wieku odcinka Borszczów – Iwanie Puste. W międzyczasie ożenił się z Marią, córką pszczelarza z niedalekiej Giermakówki. Konflikty z macochą i namowy braci przyspieszyły podjęcie decyzji o wyjeździe. Ciężarną żonę zostawił pod opieką teściów i ruszył za Ocean. 

Podczas pierwszych lat pobytu w Fort Frances w zachodnim Ontario pomagał starszemu z braci na farmie, a potem w wybudowanej wspólnie mleczarni i sklepie spożywczym. Dość szybko postawił niewielki drewniany domek i zbierał pieniądze na bilet dla żony. Znów mieszkał na pograniczu. Tym razem w otoczeniu przybyszy z całej Europy i bóg wie skąd jeszcze. Farma leżała nad Rainy River – rzeką, za którą rozciągały się kukurydziane pola farmerów amerykańskiej Minnesoty. Sąsiednimi posiadłościami władali Szwedzi, Irlandczycy, Ukraińcy i Żydzi. Sam Fort trzy wieki wcześniej założyli francuscy voyagers, handlujący skórami, soloną rybą i runem leśnym. 

Babcia Maria, która z odchowanym już synkiem przybyła do Kanady kilka lat później, zastała nieźle wyposażoną kuchnię. Szczególnie doceniła duży, ale lekki i zgrabny garnek spełniający wiele funkcji. Z powodzeniem mieściły się w nim gołąbki dla całej rodziny, łatwo gotował się dziki ryż i można w nim było pasteryzować syrop klonowy. Dziadek używał go do gotowania rosołu z pardwy, zupy rybnej i parzenia kiełbasy z dziczyzny. Sagan sprawdzał się w wyprawach na jagody, maliny moroszki i po żurawinę. Sąsiedzi, często nowo przybyli imigranci na dorobku, chętnie pożyczali garnek na większe gotowanie. Do dziś pamiętam opowieści dziadka Jana o wielu pichconych w nim potrawach. Rozmaitych kluskach, polewkach, kuglu, czulencie czy kuleszy. Najbardziej zapadło mi w pamięć intrygująco brzmiące doppa i grytan. To nazwa szwedzkiego kultowego dania świątecznego, powszechnego w czasach, gdy na szwedzkiej wsi nie żyło się wiele lepiej niż we Wschodniej Galicji. Ugotowaną szynkę odstawiało się, by podać ją podczas najważniejszego posiłku, a rosół po niej nie mógł się przecież zmarnować. W Wigilię spożywano maczane w nim czerstwe pieczywo, dziękując Stwórcy za mijający rok i prosząc o szczęśliwe przeżycie przednówka. W tłumaczeniu na język polski potrawa nazywa się maczane w kociołku.

*

Opowieści wychowanego na pograniczu trzech krajów dziadka słuchałem w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Mieszkaliśmy wtedy u styku granic Opolszczyzny, Wielkopolski i Dolnego Śląska. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej funkcjonowały tu placówki polskich i niemieckich pograniczników. Tu też po burzliwych latach wojny i przesiedleń dopiero rodziła się kulturowa i społeczna tożsamość. Do dziadka przychodzili ludzie potrzebujący tłumaczeń pism, pisania próśb, pomocy w szukaniu bliskich. Częste były spotkania rodzinne i pogawędki z sąsiadami. Jako rezolutny i żądny wiedzy o świecie malec cichutko siadywałem w kącie kuchni. Nie chciałem przegapić barwnych opisów stroju Bukowińców, żydowskich świąt albo węgierskich tańców. Potem w snach widywałem przemytników nad Zbruczem i Dniestrem, wąchałem rumuńską bryndzę, smakowałem pielmieni lub korowaje. Historie dziadka z Kresów przeplatały się z opowieściami o śmiejących się wiecznie Indianach, o połowach sandacza amerykańskiego albo nielegalnym handlu bourbonem. Jan był przekonujący, bo miał sporo doświadczeń i nie musiał zmyślać. Zawsze zaskakiwał humorem, a tylko czasem familiarnie bawił się łatwowiernością innych. Podczas pobytu w sanatorium w Szczawnie w latach sześćdziesiątych zakpił sobie z opryskliwej fizjoterapeutki. Poradził jej, jak w łatwy sposób polepszyć smak galarety z nóżek wieprzowych i zaskoczyć gości. Należało starzejące się zimne nóżki pokroić w grubą kostkę, obtoczyć w panierce, jak kotlety i podsmażyć na oleju z cebulką. Kobieta ponoć przez kilka następnych dni zajmowała się innymi kuracjuszami.

*

Kiedy dziadkom na emigracji urodziła się córka Eugenia, woda do kąpieli dziecka też była podgrzewana w uniwersalnym garnku. Moja mama z wielką sympatią wspomina to prozaiczne naczynie. Dorastając, nauczyła się przy nim niemal wszystkiego o gotowaniu. Pomagała hartować makaron, przyprawiać bigos, smażyć śliwkowe powidła i konfiturę z zielonych pomidorów. W 1935 roku kanadyjski garnek towarzyszył rodzinie w długiej drodze powrotnej do Europy. Na pokładzie SS Kościuszko noszono nim pitną wodę, sporządzano kompot z suszu, parzono miętę. Naczynie przydało się też podczas pewnego ludowego obrzędu, który miał wyjaśnić przyczynę notorycznego płaczu litewskiego niemowlęcia. Na zimną wodę przez ucho klucza lano roztopiony wosk, który po zastygnięciu miał ukazać kształt sugerujący przyczynę choroby albo powód strachu małego nieszczęśnika. Podczas długiej podróży pociągiem z Gdańska do Iwania Pustego garnek wykorzystywano do czerpania wody na dworcach kolejowych.

W nowym miejscu zamieszkania moich przodków, w Filipkowcach nad Dniestrem, naczynie nadal spełniało swe powszednie funkcje. Noszono w nim zupę dla młynarzy zatrudnionych przez dziadka, gotowano mamałygę albo syrop z dzikiego bzu. Bez uszczerbku przetrwało kilkuletnią zawieruchę II wojny światowej. Nieszczęśliwie garnek został zapomniany podczas nagłej repatriacji w czerwcu 1945 roku. Decyzjami kilku władców ówczesnego świata rodzina musiała po raz kolejny udać się w podróż. Poczciwy kanadyjski sagan był w tym czasie wypożyczony państwu Gaborom. Węgierscy sąsiedzi dziadków uznali go za idealne naczynie do przygotowania większej ilości zupy gulaszowej na zaręczyny córki. W Głuszynie na Opolszczyźnie, w nowym domu rodziny Domańskich, bardzo brakowało go babci i mamie. Jeszcze bardziej takie naczynie byłoby potrzebne, gdy Eugenia wyszła za Edmunda, przybysza spod Piotrkowa Trybunalskiego. Mój ojciec, były akowiec działający w lasach przedborskich, też lubił pichcić. Szczególnie udawały mu się prażucha, kućmok i żur na serwatce. Garnek z pewnością mogliby docenić nowi sąsiedzi rodziny – przybysze z Wołynia, spod Sieradza, lwowiacy i górale beskidzcy. Można w ciemno wymienić nazwy potraw, które by w nim przygotowywano. 

*

Niemal trzydzieści lat po wojnie ktoś z Mielnicy Podolskiej, miasteczka w obecnej Ukrainie, zaprosił nas do odwiedzenia ojczystych stron moich przodków. Jakiś Ukrainiec, potomek młynarza pracującego przed laty w młynie dziadka. Mama natychmiast przypomniała sobie o naczyniu związanym ze skomplikowaną historią rodzinnych peregrynacji. I rzeczywiście, wysłużony, ale wciąż sprawny kanadyjski garnek czekał na nas w Mielnicy Podolskiej, dokąd rodzina Gaborów przeprowadziła się po wojnie.

Dziś to całkiem zwyczajne siedmiolitrowe naczynie do gotowania zakupione lub podarowane dziadkowi przez rodzeństwo w odległej kanadyjskiej prowincji Ontario nadal jest w posiadaniu rodziny. Sto lat temu używane nad Rainy River, a potem na Atlantyku, nad Dniestrem, Widawą i w dziesiątkach innych miejsc warzy strawę kolejnym pokoleniom. Moja żona praży w nim kaszę gryczaną, smaży konfiturę z agrestu, piecze musakę i szkocką zapiekankę sheperd’s pie. Jeden z synów zabiera je na wyprawy jachtem, a drugi na dłuższe wypady wędkarskie. Ja kanadyjskiego garnka użyłem kilka miesięcy temu. Robiłem fotograficzną dokumentację przygotowywania tradycyjnego polskiego bigosu. Zdjęciami z tej sesji zilustrowaliśmy kulinarny rozdział książki poświęconej dziejom naszej rodziny. To wspólne dzieło potomków naszego pradziadka, Antoniego Domańskiego, syna popowstańczego banity z zaboru rosyjskiego, który na Podolu znalazł schronienie. Książka powędruje do Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Irlandii, Singapuru, Stanów Zjednoczonych i kilku innych miejsc. Jeden egzemplarz z pewnością wyślemy do Mielnicy Podolskiej. Zawsze, gdy krzątam się przy kultowym garnku, nachodzą mnie rozmaite refleksje. Przygotowując bigos, zastanawiałem się, co w błąkającym się od stu lat po świecie naczyniu będzie gotowała moja jedyna wnuczka. Pizzę można kupić na każdej ulicy, frytki wszędzie dostępne w nadmiarze, a sushi to całkiem inna bajka. Jedyna nadzieja w tym, że za jakiś czas Matylda też stanie się sentymentalna.

Utwór zdobył 2. nagrodę w 23. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Mała ojczyzna – pogranicze kultur”, Kargowa 2022.

The post Garnek z pogranicza appeared first on Pro Libris.

]]>
Światłość i ból https://prolibris.net.pl/swiatlosc-i-bol/ Mon, 05 Dec 2022 20:38:51 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=4832 Paweł Rogalski

The post Światłość i ból appeared first on Pro Libris.

]]>

Paweł Rogalski

Światłość i ból

Między kosmosem a stepem puch biały rozmawiał z czarnym wiatrem, śpiewał pieśń posępną stary, pomarszczony szaman. W czapie z wilka, z piórami sokoła i bębnem w rękach. Śpiewał cicho, nisko i gardłowo pod ten dziwny zefir. A ten czarny wiatr zamieniał się w chłodną i lepką czerń. I niósł się pod niebo, do kosmosu. Pajęcza dłoń biła w instrument, biła miarowo i głośno. Powieje, poszepcze, popluje, ten ciemny podmuch i uniesie biały puch. Czarny wiatr nad równinami Azji.

– Nieś się, puchu! Nieś… Zamień się w zimny śnieg. Bądź sprawiedliwy, bądź miłosierny. Puchu biały, śniegu niemy i bezgłośny.

Szaman pieśń ponurą śpiewał: stepie spragniony, stepie samotny, stepie niekochany.

Skulony starzec siedział na zimnym wzgórzu na granicy Mongolii i Kazachstanu. W kościstych palcach trzymał pióro stepowego sokoła. Mazał nim powietrze. I ciągle śpiewał nisko i gardłowo – między kosmosem a stepem puch biały z czarnym wiatrem rozmawiał.

Biały puch spadał niechętnie na pożółkłą trawę. Drżał na dźwięk głosu czarownika. Spowalniał i nie grawitował. Ciapkował żałobnie azjatycką prerię.

Czarny wiatr, czarny wiatr, czarny… Zamieniał się w przezroczysty i tam daleko za granicą Kazachstanu niósł prawdę i smutek, żal i zagładę, zmartwienie i pokutę.

– Nieś się, śniegu! Nieś… Wiej, czarny wietrze, wiej! Nieś ludzką mowę! Nieś!

Zmęczony śpiewem szaman zasypiał, siedząc w kucki. Tylko jego siwy koń skubał trawę i stróżował. Patrzył na stepowego czarodzieja i wnikał w jego sen. Potem układał się przy nim i zasłaniał jego ciało przed wiatrem, czarnym i elegijnym. Śnili już obaj.

Pierwszy śnieg, jesienią, wczesną, taką październikową pokrył step warstwą lepką i ciężką, podbarwioną przybrudzoną zielenią. Tylko wtedy rozpływał się szybko. Niepewny i zawstydzony jakby przyłapany na grzechu, znikał jak pobity chłopiec z kradzionym owocem z sadu. W grudniu na Nowy Rok kostniał i sztywniał – zabielał step jak wielkanocny barszcz. Wiosną, lodoszreń przypominał poczerniałego trupa porzuconego na brzegu morza. Ktoś zamordował umarlaka i pozostawił na piasku. Truposz martwiał i rozpadał się. Nie pozostawiał po sobie odoru. Jedynie wspomnienia groźne i ciche; czerń samotnego ciała. 

Wiosną też w okamgnieniu topniał, pozostawiając śniegową wodę, która nie wsiąkała. Z lotu stepowego sokoła widać było plamy ruchome i groźne jak niebieskie galarety. Śnieg martwy półroczną zimą ożywiał się, w kwietniu i maju, aby doznać chwil przemienienia. W blasku przemienienia nie było nadziei i ciepła, lecz chęć pustej i zimnej zemsty, wyrównania rachunków za naruszenie praw przyrody – człowiek wtargnął w terytorium stepu, zniewolił go krzywdą ludzi, ich nocami bez snów, dniami ze strachem; uwiódł ideologią socjalizmu, prawdą demokracji, technologią wstrętu i rozpusty.

Na wiosnę, kwiecień lub maj wszyscy mieszkańcy wioski, Toćki nr 34, zasiedlonej przez Kazachów i w mniejszej części przez Słowian: Polaków, Rosjan, Ukraińców i Białorusinów, wiedzieli, że najpierw mętna i żmijowata woda zaleje jedyną „błogosławioną drogę” łączącą wieś z główną arterią komunikacyjną, a potem może i podejdzie jak głodny i chory wilk pod domy. Niepokój, który minął po surowych mrozach i męczących buranach, teraz na nowo pojawił się w oczach mieszkańców. 

Noce były nieprzespane i nerwowe; dni mimo ciepła puste i przygnębiające. Słońce roztapiało biel zimnego stepu, ale było słabe, żeby nieść nadzieję i spokój. Światło księżyca, nieruchome i intensywne odsłaniało prawdę zbliżającej się powodzi.

Nad wsią unosiła się trwoga.

Aby ją zmniejszyć i uciszyć, muzułmanie modlili się w ciasnym, błękitnym meczecie, katolicy w domu przerobionym na kaplicę, prawosławni palili świeczki i klęcząc, zasypiali na podłogach, a niewierzący opowiadali sobie sny i interpretowali je, kłócąc się i płacząc nad ich znaczeniami.

Wieś w nocy nie spała.

Zamieniała się w rozświetlony szpital, w którym przeprowadza się całodobowe operacje na sercu. Wiosna jak chory upiór majaczyła nad wsią. Przemieszczała się pod oknami, podsłuchiwała pod drzwiami, wchodziła do obór i rozmawiała ze zwierzętami. Po stodołach i stertach siana siadała i śmiała się krzykiem wariata.

Sława, akim (wójt) wsiadał do swojej starej, zielonej nivy i objeżdżał drogę opasającą wioskę. Robił to regularnie po południu. Troska i zmartwienie ogarniały go, kiedy przez okurzone szyby oglądał bezbronność kropli świata. Ukochał wieś, gdzie się urodził i urodziły się jego dzieci, wieś deportowanych, wieś naznaczoną matematyką krwi i cierpienia.

Jego samochód przybrudzony, ochlapany błotem widać było, jak sunie po cienkiej linii szarobrunatnego stepu. Akim wiedział, że woda, ta podstępna i zimna, pomaga kołchozom i roli pod uprawę, ale niesie strach i grozę. Kwiecień i maj, te przeklęte miesiące nie rozpoczynały wiosny, ale były prologiem do dziennika nieszczęść. Akim przez telefon komórkowy kontaktował się z władzami z rejonu. Fotografował i wysyłał zdjęcia, opisywał poziom wody i czekał… Niewiadoma uspokajała go. Cieszył się, gdy administracja wysłała instrukcje i obiecywała pomoc. Niestety, woda podnosiła się i rosła na żółtobrunatnym stepie jak wrzód. 

Służby meteorologiczne ostrzegały: uderzenie powodziowe miało nastąpić tej nocy albo następnej. 

– Żeby odstąpiła – modlił się do nocy, do księżyca, do chłodu bijącego ze stepu. – Żeby nas zostawiła… Jeśli nas zaleje, zaleje i cmentarze, ten kazaski i ten drugi, gdzie chowano Słowian. Popłyną trupy i trumny, krzyże i księżyce… A co z bydłem? Mieszkańców można zebrać do nowej szkoły. Jest na wysepce. Tam jest schronienie.

Ale co ze zwierzętami? Popłyną strumieniem jak ścięte drzewa z lasu. Nikt ich nie zatrzyma; nikt ich nie znajdzie… Co dalej?

Akim podjeżdżał pod rogatki wsi i sprawdzał poziom wody. Stał nad brzegiem, a umoczone buty szeleściły w wodzie. Patrzył w czarną i posępną dal, czekając na sygnał nadziei, chociaż ona był milcząca i nie dawała odpowiedzi. Podsumował dzień – mieszkańcy mają zapasy jedzenia na miesiąc, woda jest zgromadzona w starych kołchozach, tych dwóch nieczynnych; są przygotowane łodzie i motorówki… I najważniejszy komunikat z centrali – czy fala uderzeniowa podejdzie pod wieś i osłabnie, czy jednak uderzy? Najczęściej zalewała tylko drogi, otaczała wieś i zatrzymywała się na wałach…

Rozświetlone okna nie gasły. Ludzie wyprosili sny i marzenia ze swoich wnętrz; pozasłaniali lustra, aby nie odbijały zmartwienia i smutku. Przygotowali walizki, worki i plecaki. W każdej chwili mógł przyjść SMS z komunikatem proszącym o pozostawienie domu i wyjście. 

Wioska zamieniła się w rozświetlony ul. Patrząc na Toćkę nr 34, akim wiedział, kto topi się w blasku światła.

Przy brzegu, na skraju stał jego dom z 97-letnią babcią, którą deportowano z Estonii. Światło z okna było złote i ciepłe, małe i sięgające ciemności stepu. Staruszka spała. Pewnie była jedyną osobą na stepie, która umiała zasypiać spokojnie bez nienawiści. O czym teraz śni? O dzieciństwie i pociągu do Kazachstanu, krowach w wagonach i ślicznym maju, tu na stepie, kiedy tak pachniał… O swoim mężu, żołnierzu, który nie wrócił z frontu w 1941 roku. Chociaż babcia mówiła, że na przepustce zimą 1944 roku został wysłany. Jak to było, że ktoś w taką mroźną noc stukał do jej drzwi… A potem na śniegu ślady wojskowych butów, które całowała. A tam, spojrzał na okno i otwarte drzwi, z których biło czerwone światło, jak z sauny razem z parą. Dom Kazachów, którzy wrócili z Mongolii. Z tego blasku, łagodnego rozczepienia złotego koloru wyskakują konie, kopytami rozpraszają światłość, a ona jak złocista mgła leniwie osiada na stepie. A tam… spojrzał w głąb wsi – matka z córką. Syn, który rozbił się na motorze dwa lata temu. A tam…?

I nagle wszystkie światła zebrały się w jedno, wyszły z wszystkich okien i jak smok wiły się przez drogę, aż podeszły pod jego nivę. Złoty smok wypiął się i stanął wertykalnie:

– Bądź jak Noe – szepnął. I jego głos delikatnie musnął powierzchni wody, która pomarszczyła się.

– Zbierz mieszkańców i po jednym z bydła i ptactwa. Zaprowadź wszystkich do szkoły. Tam przeczekajcie. Uderzenie fali nastąpi jutro w nocy. 

Smok jęknął, opadł na step i rozpłynął się. Akim podniósł szybko telefon i spróbował sfotografować ognistego smoka. Blask znikł, ale przed tym trzasnął w powietrzu jak strzały z broni myśliwskiej. Śniegowa woda znowu pomarszczyła się groźnie i mruknęła. 

Najpierw mężczyzna cofnął się, oniemiał i nie poruszył się przez kilka chwil. Potem palcem przesunął po telefonie, szukając fotografii smoka. Wchodząc do nivy, dalej dotykał plastikowej nawierzchni telefonu. Kiwał głową i dziwił się, że zobaczył złotego potwora. Uruchomił silnik. Ruszył. Nagle zatrzymał pojazd. Otworzył drzwi. 

 – Przecież to idiotyczne – powiedział do siebie. – Idiotyzm… Ludzie nie uwierzą. Nie mogą uwierzyć! 

Kaplica przy sklepie spożywczym jeszcze się świeciła. Akim wszedł w chłodny półmrok, gdzie puste ławki i krzesła modliły się zamiast wiernych. Drżące świece stały po obu stronach ołtarza. Proboszcz klęczał i wyglądał jak kopiec ziemniaków na jesiennym polu. Krzyż z bladym ciałem Jezusa pochylał się nad podłogą. Akimowi zawsze wydawało się, że kiedyś Bóg spadnie z krzyża i połamie sobie kości. Potem parafianie opatrzą mu rany i zagipsują. I takiego powieszą znowu nad ołtarzem. I to go rozbawiało. Albo, i to też go weseliło, może spadający Jezus jak spadochroniarz – komandos, ratujący terytorium podczas wojny. Wyskoczy z krzyża, a biały spadochron rozwinie się nad modlącymi się w kaplicy. I to płótno okryje głowy wiernych, a oni zaczną krzyczeć, plątać się i złościć, i zaczną grzeszyć… I to będzie dowód na istnienie cudu, co to grzech stworzył. Albo…

– Pomodlić się? – mruknął ksiądz. Odwrócił się i spojrzał smutno na akima.

– Tak – skłamał mężczyzna. – Teraz wszyscy prosimy o jedno. – Pokazał palcem krzyż. – Brudna woda ma taką moc… Meteorolodzy mówią o nadejściu groźnej fali. Dziś albo w nocy jutro. Czekam na SMS.

– Będzie pomoc centrali? – zapytał, nadal klęcząc.

– Zawsze jest – bronił władz. – Nie zostawią nas samych.

– Późno wypłacili odszkodowania za ubiegłe nawodnienia… A droga? Każdego roku jest zalana. Jesteśmy odcięci od świata na prawie trzy miesiące. Można byłoby ją podnieść.

– Co roku składam prośby o żwir i piach. Idzie to wolno. Jak ksiądz wie, takich wsi jak nasza jest sporo. – Zamyślił się.

– Miałem taki sen – skłamał – nie tyle dziwny, co religijny… To może się wyspowiadam?

Obaj mężczyźni podeszli pod konfesjonał.

– Wyznaj swoje grzechy – szepnął łagodnie duchowny.

– Noe mi się przyśnił! – zaszemrał niepokojąco, wtulając chłodny policzek do kratki. – Siedział na taborecie, na drodze, o tej między Toćką 34 a Toćką 37, siedział i mówił tak: zbierz wszystkich mieszkańców i przeprowadź do szkoły. Pozamykajcie okna i drzwi. Uderzenie powodzią zacznie się jutro… To chyba Noe? Nie pamiętam… tak dokładnie. Ale pamiętam kazanie księdza o grzechu i karze. I tęczy – jako przebaczeniu. Było to takie piękne…

– To sen, tylko sen. Jakie są wskazówki władz?

– Są wytyczne i regulaminy – według nich postępujemy. Wioski nie możemy opuścić. Ale szkoła z nowego projektu sfinansowanego przez rząd jest pobudowana na wzniesieniu. To jedyne prawdziwe schronienie. Tak policzyłem, że wszyscy mogliby się zmieścić. Tylko bydło…

– W kołchozach się nie da? – pytał twardo kapłan.

– Nie bardzo – posmutniał. – Tam zmagazynowaliśmy wodę. Chociaż… meteorolodzy mówią, że będzie sucho i dużo słońca. Nie utrzyma się woda długo. 

– Pan odpuszcza tobie grzech, idź w pokoju…

Obaj mężczyźni opuścili półmrok konfesjonału i Boga wiszącego samotnie. Przez niedomknięte drzwi tylko zimne płomyki świec drgały w chłodnym powietrzu. Akim obejrzał się i zamiast świec zobaczył dwa blade pazury drapiące ciemność.

Przed nivą ksiądz wyszeptał:

– Może to sygnał, ten twój sen… Wyślij SMS-y do wszystkich rodzin. Niech się zbierają w szkole. Nie czekajmy…. – Ksiądz założył kaptur. – Podreptam szybko na plebanię.

Niva toczyła się przez noc i step. Zapach żmijowatej wody niósł się i wdzierał do nosa i oczu… Mężczyzna cieszył się, że duchowny mimo swojego notorycznego smutku i współczucia przyznał mu rację. Nie zawsze interesowały go sprawy świeckie, a teraz jakby zainteresował się. Rozmodlenie i zafrasowanie to ciche zalety tego człowieka. Przed nim był duchowny bardziej otwarty i pozytywny – pomyślał.

Między kosmosem a stepem puch biały rozmawiał z czarnym wiatrem – śpiewał pieśń siwiejący szaman. Śpiewał cicho, pod wiatr, a ten zamieniał się w chłodną czerń. I wiatr jak sadza niósł się pod niebo, do kosmosu. 

Akim zatrzymał samochód. Obok zakrętu siedział człowiek. Pochylony, wpatrywał się w step. Akim wolno opuścił szybę. 

– O czym śpiewasz? – zapytał, nachylając podbródek do framugi okna.

– O duchach… – przerwał pieśń. Popatrzył na mężczyznę. I zamilczał.

– O duchach? – Uśmiechnął się. – Jasne. Moja babcia wróżyła. Przychodzili do niej z całej wsi. Wróżyła i nigdy się nie myliła.

Szaman wstał. I odwrócił się do akima plecami.

– Śpiewam, kiedy widzę zmarłych… 

Szaman zamknął oczy i znowu zanucił pieśń. Akim chciał już wyjść z samochodu, kiedy z ciemności wybiegł siwy koń. Zwierzę było spocone i radosne. Pochyliło łeb i polizało dłoń starca. Szaman wziął uzdę, przytulił twarz do końskich nozdrzy i wolno poszedł przed siebie.

Akim długo przyglądał się szamanowi, jak w ciemności powiększał się i przewyższał siwego konia. Potem obaj rozpłynęli się w mroku. Akim w końcu wyszedł z nivy, rozejrzał się i pociągnął nosem. Lekki wiatr muskał jego nieogoloną twarz. Zauważył, że nie czuł już zapachu żmijowatej wody. Wyciągnął telefon i przyłożył do czarnej przestrzeni.

 „Może uda się sfotografować świętą smugę po szamanie?” – pomyślał i uśmiechnął się do siebie.

Sława wybrał mniej uczęszczaną drogę i podjechał pod cmentarz. Kilka starych kobiet z płachtami wychodziło z bramy. Była już późna noc.

– Co niesiecie o tej porze? Toż dziesiąta! Powódź… – krzyknął.

Myślał, że podniesionym głosem zatrzyma kobiety, a te jak smutne westalki sunęły brzegiem cmentarza.

– Ooo, ej… – krzyczał. – Złodziejki. Pewnie kradną metalowe krzyże z grobów.

Odwrócił się na siedzeniu i wyciągnął gruby pręt. Zatrąbił.

– No, no – pokrzykiwał. – Stać, złodziejki! – Jeszcze raz włączył klakson.

– Powódź, powódź – nuciły – a my samotne, kobiety niechciane, bezgrzeszne…

Akim wyszedł z samochodu. Pochylił się, zacisnął pręt i truchtem ruszył za kobietami. Ostatnia z nich zatrzymała się. Odsłoniła twarz.

– Rusa – jęknął akim. – Rusa… Przecież ty… 

– Nie idź za nami, nie idź – szepnęła. – My przez step, o zmroku, kiedy księżyc w pełni…

– A co w tych płachtach? – Sława opuścił pręt, wstrzymując łzy.

– Śnieg. Śnieg z grobów. Zimno nam. Zimno. Nikt nie sprząta. Nikt. Tylko bydło się pasie na naszych grobach. Tak skubie trawę, tak skubie… I my tylko z nimi rozmawiamy. A one takie posłuszne i wierne. Płaczą, kiedy my śpiewamy, chodząc po zmroku po stepie. 

Sława znieruchomiał. Opuścił pręt i cofnął się. Kobieta nasunęła na twarz ciemną tkaninę, pochyliła głowę i dogoniła pozostałe. Akim poczuł lęk. Nie rozumiał tego uczucia, ale w pamięci odnotował jeden fakt ze swojego dzieciństwa, kiedy razem z rodzicami zimą popadli w buran. Ten huragan, chłód i kłębiący się śnieg i te kobiety… Lęk ten sam! Obrazy wyraźne i agresywne.

Teraz pobiegł do samochodu. Wskoczył na siedzenie i uruchomił silnik. Płakał, włączając wycieraczki. Zapomniał o powodzi, komunikatach i wysyłaniu SMS-ów.

Stepowe westalki płynęły przez czarne równiny. Rozwijały płachty, a śnieg unosił się, tracąc wszystkie poziomy grawitacji. 

Dawno nie płakał w samochodzie, częściej śmiał się i żartował. A teraz obraz samotnych kobiet poprzebieranych w płaczki wprawił go w zakłopotanie i żal. I ten lęk dzieciństwa… Popatrzył jeszcze na śnieg unoszący się do gwiazd. I śpiew kobiet cicho sunących jak snowboard po równinie.

Podjechał pod niski dom. Ścisnął kierownicę i trzymał się jej zawstydzony i słaby.

– Jak jej to powiedzieć?

Podszedł pod okno. W domu było ciemno. Zastukał kilka razy.

– Luda, Luda – szeptał do zimnej szyby. – Luda. Widziałem twoją córkę… naszą córkę. Otwórz! Otwórz! 

Nagle zapaliło się światło. Akim roześmiał się i znowu zastukał. Kobieta spojrzała w okno, ale wyglądało na to, że jakby nie słyszała i nie widziała Sławy. Rozglądała się, mrużyła oczy, aż w końcu do okna podszedł obcy mężczyzna. Akim skulił się i kucnął pod oknem. Spojrzał na drzwi obory. I z ciemności wybiegła Luda i on – wspomnienie z lata, tak suchego i gorącego. Gonił ją, aż w końcu złapał i przytulił. Szeptał jej w ucho o pożarze na stepie i trawie, co płakała od bólu… Równina paliła się jak po oblaniu benzyną, a stada owiec uciekały przez rzekę. Kąsał jej szyję i dzielił się cierpieniem trawy i słońca, zmęczonych koni i kurzu na drodze… 

– Wieś mogła się spalić – chwalił się. – Gdyby nie moja praca z „parniami”, kopaliśmy rowy… 

Zawstydzony wstał. Skulił się i wskoczył do nivy. Światło w oknie paliło się. Nieznajomy obejmował Ludę.

Sława podjechał pod wodę. Była ciemnogranatowa i szemrała. Spokojna niegotowa na powódź, co zdziwiło mężczyznę. 

– Podstępna jesteś – zwrócił się do niej jak do spóźnionego petenta, co to przychodzi do jego urzędu. – Myślisz, że mnie wykołujesz? Nie! Nie! Nie uda ci się… Nie odbierzesz mi zaszczytów. Będę jeszcze długo wójtem. Będę! A co? Kto we wsi jest lepszy ode mnie? Kto? Dzięki mnie pobudowano nową szkołę, nowy ośrodek zdrowia. A co? I teraz wszystko? Ot tak chapniesz jak pies kawał mięsa? Nie, nie, nie pozwolę ci. I powiem ci jedno – każda sprawa, którą załatwiłem…

Pobiegł do bagażnika. Wyciągnął kanister i oblał wodę. Zapalił zapalniczkę.

– Spalę cię jak step latem.

Rzucił zapalniczkę w wodę. Benzyna zapłonęła i zgasła. Akim zaśmiał się. Patrzył tępo, jak powierzchnia wody staje się czarna i oleista. Zniechęcony i rozdrażniony kucnął. Popatrzył na zapaliczkę – wyglądała jak martwy, srebrny klejnot. 

Żmijowata woda odstąpiła, cofnęła się od wsi i utworzyła małe jeziorka i stawy. Złe prognozy nie sprawdziły się – odeszły i dały ludziom ulgę. Prawosławni pogasili świeczki pod ikonami, katolicy zamknęli kaplicę i wynieśli święconą wodę, żeby pokropić powietrze i ziemię, niewierzący prędko zapomnieli o snach i majaczeniach, tylko muzułmanie patrzyli z niedowierzaniem i podejrzeniem na śniegową wodę z oddali. Życie na krótko zamilczało i odetchnęło. Wprawdzie trwało to tylko przez chwilę, jak osłupienie samobójcy, który przed śmiercią próbował zapomnieć całe swoje życie, aby już niczego i nikogo nie żałować, po czym przebudziło się i nabrało świeżej wiary i chęci na nowe…

O brzasku mieszkańcy Toćki nr 34 radośnie powychodzili z domów i gospodarstw. Jeszcze późną nocą powymieniali się SMS-ami, podzwonili do siebie. Oznajmiali sobie prawdy proste – wody nie ma! Wody nie ma! Piszczeli ze szczęścia, jakby wojna się skończyła!

Biegli teraz ze swoich podwórków jak na spotkanie ze szczęściem, co to nie ucieka, a podeszło i pragnie oddać się człowiekowi. Popatrz na mnie! Popatrz – krzyczało szczęście i krzyczała spełniona nadzieja.

Oglądali ze zdumieniem wały i nasypy dookoła wsi. Były nieruszone. Tupali nogami o twardą powierzchnię grobli, grzebali butami, podnosili piędzi ziemi i ze spokojem, ale i dumą okazywali podziw dla pragmatycznej idei – otoczenia wsi murami z ziemi stepowej. 

Teraz dzieci biegały po wałach i śmiały się. Dorośli powyciągali samochody z garaży i podwórków, jeździli szybko po wsi, po stepie i nasypach, trąbiąc jak w wesołym miasteczku. Niebo nad wsią jakby poweselało i rozjaśniało się.

Jednak trwoga nie ustąpiła; przesunęła swój metafizyczny punkt ciężkości – usadowiła się między stepem a kosmosem. Krążyła. Odbijała się i nudziła swoją pustą formą.

Światłość rozczepiła się i żółtymi językami lizała równiny stepu. Step drgał i pomrukiwał. To od intensywności światła i ciepła. Ludzie wychodzili z domów o brzasku. Przez tydzień. Dziękując za dar przetrwania. Kiedy tylko słońce opuszczało zieloną linię stepu, biegli pod światłość jak dzieci. Okrzykami radości dziękowali za koniec powodzi.Tylko dziwił czarny punkt pojawił się na zalanej drodze. Pusta niva bez akima. Pojazd stał na wysepce przechylony przodem do wody.

Rozpoczęto poszukiwania. Najpierw Kazach, który wybrał się na szczupaki, zgłosił, że z wody wystaje ciało. Ten Kazach był podpity i radosny. Znalezienie ciała potraktował jak trofeum – chwalił się wszystkim. Do wsi jeszcze nie mógł przyjechać lekarz, nie mogła też policja – droga nadal była niedostępna.

Nocą ksiądz latarką oświetlił ciało. Po dłuższej obserwacji oświadczył, że to jednak mężczyzna. Denata zawieziono do kaplicy. Przyszła rodzina – żona Kazaszka i jej dwie siostry. Długo nie wychodziły od księdza. Po identyfikacji stwierdzono, że to jednak akim. Wyciągnięto plandekę i okryto ciało. Było chłodno.

Luda na spowiedzi wyznała, że przed zalaniem ktoś stukał do okna. Ktoś włóczył się po zagrodzie, ale ona i jej mąż nie wychodzili. Ksiądz przyznał się, że kiedy się modlił, dwie świece pogasły i straszny chłód wszedł do kaplicy. Luda poprosiła o mszę za zmarłą córkę Janę. Duchowny, wychodząc z kaplicy, powiedział jej, że gospodyni Stanisława, co to przychodzi gotować obiady, widziała szamana na drodze. Zapytał podejrzliwie, czy ma to związek z powodzią. W XXI wieku szamani? I tu, na wsi w stepie w Kazachstanie? Przecież tu zawsze był socjalizm, kołchozy, a teraz demokracja… Dodał, że prowadził siwego konia. Ponoć był ślepy i wyglądało na to, że ta łoszadka sama konwojuje starca. Do wsi nie wszedł. Powiedział, że nie jest tu potrzebny, że wieś jest namodlona i po drogach chodzi nie jego Bóg. 

– A co śpiewał? – zapytała nieśmiało Luda.

– Nie wiem – odpowiedział duchowny. – Nie znam takiego języka. Ale szaman pokazywał ręką, że idzie z Mongolii.

– Może to włóczęga? Albo sprzedawca koni? – pytała żartobliwie kobieta. – Chociaż sporo Kazachów repatriowano z Mongolii. 

Między kosmosem a stepem puch biały rozmawiał z czarnym wiatrem – śpiewał pieśń siwiejący szaman. Śpiewał cicho, pod wiatr, a ten zamieniał się w chłodną czerń. I wiatr jak sadza niósł się pod niebo, do kosmosu. Czarny wiatr powieje, poszepcze, popluje i uniesie biały puch. Czarny wiatr nad równinami Azji. Nieś się, puchu! Nieś… Zamień się w zimny śnieg. Bądź sprawiedliwy, bądź miłosierny. Puchu biały, śniegu niemy i bezgłośny. Szaman skończył śpiewać, wypuścił z rąk lejce. Siwy koń zarżał i rozpędził się, gnał stepem przed siebie. Mężczyzna otworzył oczy, poczuł zapach żmijowatej wody.

Opowiadanie zdobyło 1. nagrodę w 23. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Mała ojczyzna – pogranicze kultur”, Kargowa 2022.

The post Światłość i ból appeared first on Pro Libris.

]]>