Joanna Kapica-Curzytek Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/joanna-kapica-curzytek/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Thu, 05 Jun 2025 08:43:24 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Joanna Kapica-Curzytek Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/joanna-kapica-curzytek/ 32 32 Powinowactwo. Barbara Wysoczańska, Nigdy się nie poddam https://prolibris.net.pl/powinowactwo-barbara-wysoczanska-nigdy-sie-nie-poddam/ Thu, 05 Jun 2025 07:41:53 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=16220 Joanna Kapica-Curzytek

The post Powinowactwo. Barbara Wysoczańska, Nigdy się nie poddam appeared first on Pro Libris.

]]>

Powinowactwo

Barbara Wysoczańska, Nigdy się nie poddam, Wydawnictwo Filia, Poznań 2024, 512 s.

Barbara Wysoczańska jest autorką książek z gatunku literatury popularnej o uznanym już dorobku. Jej bardzo udanym debiutem była powieść Narzeczona nazisty (Wyd. Filia, 2021). Na uwagę zasługuje Siła kobiet (Wyd. Filia, 2022), budząca wiele emocji i refleksji na temat sytuacji społecznej kobiet w Polsce w latach 20. XX wieku. Z kolei Aktoreczka (Wyd. Filia, 2023) ma silną, inteligentną bohaterkę, która nie godzi się ze stereotypowym postrzeganiem jej jako wyłącznie „pięknej kobiety”. Wyróżnia się też książka Świat na nowo (Wyd. Filia, 2022), mająca wielki walor historyczny, opowiadająca o powojennych losach mieszkańców osiedlających się na tak zwanych Ziemiach Zachodnich[1]. Powieść, z akcją rozgrywającą się w Nowej Soli, jest pod wieloma względami ważna dla mieszkańców Ziemi Lubuskiej, bo pozwala odkrywać skomplikowaną, bolesną przeszłość oraz odnosić się do niej bez przemilczeń i uprzedzeń.

Barbara Wysoczańska z powodzeniem włącza te wątki do swojej twórczości, zdecydowanie wykraczającej poza regionalny obieg. Bardzo dobrze, że te niełatwe kwestie są przez nią poruszane właśnie na gruncie literatury uznawanej za „lekką, łatwą i przyjemną”, bo dzięki temu nabiera ona wagi. Wypełnia też swego rodzaju misję: pomaga przełamywać stereotypy, pozbywać się uprzedzeń i budzić świadomość historyczną. Dla porównania, kwestie te nie są niczym nowym na przykład w czytanej dla rozrywki współczesnej literaturze naszych zachodnich sąsiadów, gdzie od lat wielkim powodzeniem cieszą się licznie wydawane popularne sagi rodzinne i cykle historyczno-obyczajowe (najczęściej trylogie). Mają one dobry poziom literacki i są mocno osadzone w historii Niemiec XX wieku, absolutnie nie przemilczając nawet tego, co dla Niemców bywa tematem tabu[2].

Grünberg – Zielona Góra

Wszystkie akcenty z poprzednich utworów Barbary Wysoczańskiej są obecne w nowej, niezwykle ciekawej i inspirującej odsłonie, jaką jest powieść Nigdy się nie poddam. Akcja toczy się w dwóch perspektywach czasowych: obecnej oraz historycznej; w roku 1934 

w Grünbergu (to, jak wiemy, dawna nazwa naszego miasta) i we współczesnej Zielonej Górze. Fabuła nawiązuje do tego, że miasto i okolice od stuleci słynęły z tradycji winiarskich, po 1945 roku boleśnie zerwanych, a dzisiaj wspaniale się odradzających. W powieści znajdziemy wkomponowane interesujące szczegóły dotyczące tego niełatwego, ale jakże pięknego rzemiosła. Jest ono, jak się wydaje, istotnym czynnikiem kształtującym współczesną tożsamość regionu, kreującym wyjątkowość Ziemi Lubuskiej w skali kraju oraz jej atrakcyjność. W tutejszych winnicach pojawia się coraz więcej turystów i fachowców z branży.

Młoda wdowa Alicja, architektka wnętrz, zdecydowała się na zakup zabytkowego domu z otaczającą go zaniedbaną działką w okolicach Zielonej Góry. Pewnego dnia odkrywa zakopaną w ogrodzie skrzynkę z winiarskimi artefaktami i starym aktem własności. Okazuje się, że posiadłość nazywała się dawniej Weingut Vogel. W ten sposób Alicja trafia na ślad dawnej właścicielki majątku, Gretel. Wykorzystuje możliwość, aby dotrzeć do jej potomków, zamieszkałej w Niemczech rodziny Ritterów, i poznać jej historię.

Dwie bohaterki, dwaj bracia

Oba wątki, współczesny i historyczny, toczą się naprzemiennie i są ze sobą umiejętnie powiązane. Dwie bohaterki, Alicja i Gretel, mają ze sobą wiele wspólnego. Obie są silne i zdeterminowane, aby kształtować życie według własnych reguł. Gretel, w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, zostaje sama wobec piętrzących się kłopotów z zadłużoną winnicą i brakiem rąk do pracy. Alicja z kolei wie, że musi nauczyć się żyć bez męża i w każdej sytuacji liczyć na siebie. Pomaga jej w tym poznawanie historii życia Gretel. W tym celu odwiedza w Monachium jej potomków, którzy chętnie dzielą się z nią szczegółami dotyczącymi przeszłości w Grünbergu.

Młoda Niemka uwikłana jest w konflikt z rodzeństwem. Mocno się obawia tego, że jej gospodarstwo zbankrutuje, a wtedy stanie się łatwym łupem i zostanie zapewne sprzedane za bezcen przypadkowym kupcom. Okazuje się jednak, że na jej winnicę mają ochotę także wpływowi i zamożni sąsiedzi. Tak, bankier Gehler wszystko przemyślał i zaplanował – i najlepiej będzie, żeby Gretel posłusznie spełniła jego wolę.

Jak można się domyślać, nie przebiegnie to tak łatwo. Także dlatego, że na drodze młodej kobiety stają dwaj bracia. Rywalizowali od zawsze, są między nimi zadry z przeszłości, a teraz ich konflikt dodatkowo się zaostrza. Sylwetki ich obu są wyraziście nakreślone: Erich jest typowym dzieckiem swoich czasów, cechami charakteru wpisuje się w portret wzorowego obywatela nazistowskiego państwa. Hans jest przeciwieństwem Ericha, przede wszystkim ze względu na radykalną przemianę, którą przeszedł. Jego postać przypomina Clerfayta z Nim nadejdzie lato E. M. Remarque’a, co dodaje fabule dramatycznych, ciemnych tonów.

W Narzeczonej nazisty również mieliśmy przedstawione realia i duszny klimat nazistowskich Niemiec. W Nigdy się nie poddam tak samo dobrze widać dramat podzielonych przez politykę rodzin, konformizm i małość ludzkich charakterów, a przede wszystkim całą grozę tamtych naznaczonych faszyzmem przedwojennych czasów.

Realia historyczne i geograficzne

Autorka przywołuje w swoim utworze dawną topografię miasta Grünberg. Ciekawe są sceny rozgrywające się w ówczesnej Zielonej Górze, inspirujące wyobraźnię i pozwalające odkryć lub przypomnieć sobie niektóre rozdziały historii. Warstwa
historyczna nie zagłusza fabuły i nie odwraca od niej uwagi, jest jej w sam raz, aby dodać powieści głębi i pokazać trudne realia społeczne, z którymi trzeba było się wtedy mierzyć.

Tu drobna uwaga: do powieści wkradła się pomyłka, bo regionalny przysmak, którego Alicja próbuje w Monachium, to Kaiserschmarrn, a nie Kaisermann, jak pojawia się dwukrotnie na kartach książki. Kaiserschmarrn to przygotowywany na patelni rodzaj słodkiego omletu (z rodzynkami czy nawet innymi bakaliami), dzielonego na kawałki podczas smażenia. Jest on popularny również w Austrii.

Jak napisałam wcześniej, twórczość Barbary Wysoczańskiej wykracza poza krąg niszowej literatury regionalnej o lokalnym zasięgu. Autorka podbiła serca czytelniczek i czytelników w całej Polsce tym, że jej książki są napisane bardzo dobrze brzmiącą, naturalną polszczyzną, precyzyjną i potoczystą – dlatego też świetnie się je czyta. Zawsze mają świetnie zarysowane postacie i zajmująco skonstruowaną fabułę, sprawnie i naturalnie osadzoną w kontekście historycznym.

W przypadku Nigdy się nie poddam wielką rolę odgrywają również realia geograficzne. Jest tak zresztą nie tylko w naszym kraju, że wielkim powodzeniem cieszą się utwory związane z konkretnym miejscem, odwzorowującym jego topografię – współczesną bądź historyczną. Dla lokalnych mieszkańców to rodzaj niekomercyjnej reklamy i niebanalna forma budowania swoistej „miękkiej siły” ich regionu bądź miejscowości. Akcentuje się lokalną specyfikę, unikalne tradycje czy nawet smaki. (Co ciekawe, podejmowanie tego rodzaju działań na odgórne zamówienie odnosi na ogół odwrotny skutek). Dla osób z zewnątrz jest to zawsze okazja, aby odkryć nowe dla siebie geograficzne i kulturowe przestrzenie, być może nawet zainspirować się do podróży, podejmowanych nierzadko właśnie tropami powieściowych postaci. Tym bardziej więc cieszy, że Barbara Wysoczańska, autorka tak dobrze już rozpoznawalna w Polsce i popularna, miejscem swojej najnowszej powieści uczyniła Zieloną Górę. Przyniesie to miastu wizerunkowe korzyści, począwszy od tego, że coraz więcej osób niezwiązanych z Ziemią Lubuską przestanie być może mylić nasze miasto z… Jelenią Górą.

Choć osadzona ściśle w naszym regionie i podkreślająca lokalność, Nigdy się nie poddam jest pod każdym względem uniwersalną, zarysowaną z rozmachem opowieścią o siłach życia, których źródłem jest ukochanie rodzinnej ziemi i domu. Niezależnie od tego, w jakich czasach żyjemy, troski są podobne, a ludzkie emocje – takie same. Pokazanie tego na tle trudnej historii tak zwanych Ziem Zachodnich dodaje książce szczególnego znaczenia, przełamując zmowę milczenia w odniesieniu do pewnych tematów. Poznawaniu wiedzy o przeszłości nie zawsze towarzyszyła otwartość, przede wszystkim dlatego, że pomijano niewygodne fakty, a o wielu rzeczach nie można było, ale też i nie chciano, mówić.

Bez relatywizacji

W powieści pojawia się – nawiązująca do tego spostrzeżenia – tajemnica z przeszłości. Schemat jej odkrywania nie jest w powieściach oczywiście niczym nowym, ale w Nigdy się nie poddam okazuje się szczególnie udanym pomysłem. Do fabuły przystaje znakomicie, bo oprócz tego, że jest przyciągającym i podtrzymującym uwagę czytających zabiegiem literackim, to jest także symboliczną „cegiełką” w procesie wymazywania „białych plam” dotyczących relacji polsko-niemieckich. Warto jednak uściślić, że nie ma to nic wspólnego z relatywizacją historii i budowaniem fałszywego poczucia symetrii. Autorka jest z wykształcenia historyczką i świetnie zna „punkty brzegowe”, o których niezmiennie trzeba pamiętać, dyskutując o tych kwestiach. Jest to w powieści wyraźnie zasygnalizowane: „[z]arówno z moralnego punktu widzenia, jak i z poziomu przegranych nie wolno nam zapomnieć, kto rozpętał tamtą wojnę”, przyznaje pani Ritter, wnuczka Gretel.

Szczególne poczucie wspólnoty i przynależności budzi przywiązanie do tego samego miejsca. Zwykle naturalną ciekawość budzi to, kim byli ci, którzy żyli tu przed nami i których losy również były związane z domem, ulicą czy miejscowością, w której mieszkamy. Treści obecnej w szkołach edukacji regionalnej, źródła historyczne czy ustne przekazy rodzinne pozwalają tę ciekawość częściowo zaspokoić. Jednak w przypadku terenów Ziem Zachodnich odpowiedzi na niejedno pytanie są o wiele bardziej skomplikowane niż gdziekolwiek indziej. Musiało minąć całkiem sporo czasu, by bez uprzedzeń przyznawać, że regiony te przed 1945 rokiem zamieszkiwali Niemcy, po których obecności pozostało wiele materialnych i niematerialnych śladów. Trzeba było odrobić gorzką lekcję historii o wysiedleniach Niemców i o przyjeździe na ich miejsce nowych mieszkańców, głównie wywodzących się ze wschodnich terenów dawnej II Rzeczypospolitej. Obecnie ich potomkowie mają wiele do odkrywania…

A więc to oni?

Owa niemiecka przeszłość nie dawała się wymazać i wracała do powojennych mieszkańców Ziem Zachodnich, czasami dosyć nieoczekiwanie. Na przykład w formie nieoficjalnych odwiedzin Niemców w ich dawnych domach czy majątkach. Przeważnie chodziło o sentymentalną podróż w przeszłość, zrobienie paru zdjęć, przekonanie się, jak po latach wygląda ich rodzinny dom czy najbliższa sercu okolica, zachowana we wspomnieniach. Po stronie „nowych” mieszkańców zawsze budziło to lęk. Czy tamci przyjechali, aby odebrać swoje dawne mienie? (Uregulowania prawne raczej to wykluczają i wydatnie wzmacniają w tym względzie poczucie bezpieczeństwa). Pojawiało się uczucie zaskoczenia: a więc to oni mieszkali tu przed nami? Chodzili po tym samym ogrodzie, przebywali w tych samych wnętrzach, w których jesteśmy teraz my, może nawet posługiwali się tymi samymi sprzętami? Od pierwszych takich spotkań poniemieckie mienie przestawało być „niczyje”; oto można było poznać konkretne twarze, imiona i nazwiska dawnych właścicieli oraz fakty z ich życia – tak jak zgłębia to powieściowa Alicja.

Sama znam kilka przykładów tego rodzaju niemiecko-polskich spotkań, które miały miejsce w Zielonej Górze. Mieszkańcy poniemieckich nieruchomości najpierw zauważali, że ktoś kręci się w pobliżu i uważnie obserwuje okolicę, czasami nawet robi zdjęcia domu. W czasach sprzed 1989 roku budziło to podejrzliwość i wiele obaw. A gdy zawiązywały się rozmowy, okazywało się, że tymi „obcymi” są poprzedni lokatorzy lub ich potomkowie, którzy przyjechali obejrzeć swoje dawne miejsce zamieszkania. Nieraz przyjezdnym pozwalano wejść do środka, aby mogli odświeżyć wspomnienia i przekonać się, jak wyglądają teraz wnętrza. Nierzadko też kontakty stawały się regularne. Z czasem kształtowało się więc poczucie pewnej wspólnoty, co pomagało przełamywać uprzedzenia i nieporozumienia, często też – pokonywać bariery językowe.

I choć takiego akurat przebiegu fabuły w powieści nie ma, Barbara Wysoczańska zauważa i akcentuje to jedyne w swoim rodzaju niemiecko-polskie powinowactwo, szczególne być może nawet na skalę światową (tak jak unikalne w historii ludzkości były masowe przemieszczenia ludności po drugiej wojnie światowej, jakie stały się udziałem tej części Europy). Pani Ritter mówi do głównej bohaterki Nigdy się nie poddam: „skoro kupiłaś dom babci Gretel, Alicjo, to prawie tak, jakbyś była naszą krewną”.

Nowa postać

W tym świetle szczególnie poruszające i mocno symboliczne jest zakończenie utworu. Oto za sprawą wydarzeń z przeszłości zarysowuje się niedaleka przyszłość, która będzie udziałem Alicji… Jak będą wyglądały dalsze lata jej życia? Kim będzie nowa postać, pojawiająca się pod koniec powieści? Barbara Wysoczańska nie zadeklarowała jednoznacznie, że zamierza kontynuować Nigdy się nie poddam, ale finał wcale tego nie wyklucza. W polsko-niemieckich relacjach i w historii naszego regionu jest bardzo wiele do odkrycia i sporo do naprawienia. A przede wszystkim – do przemyślenia.

Joanna Kapica-Curzytek

 


[1]  Omówienie tej książki: J. Kapica-Curzytek, Tu jest Polska! Ale wszystko niemieckie, „Pro Libris” nr 1-2 (82-83)/2023.
[2]  Przykładem może być świetny trzytomowy cykl Michaeli Grünig, nietłumaczony na język polski, Palais Heiligendamm (Lübbe Verlag, 2022) lub sześciotomowa seria Anne Jacobs, pt. Tuchvilla; u nas ukazały się jej trzy pierwsze części, zapoczątkowane książką W cieniu tajemnic (przekład: Ewelina Twardoch, Wyd. Prószyński i S-ka, 2016).

The post Powinowactwo. Barbara Wysoczańska, Nigdy się nie poddam appeared first on Pro Libris.

]]>
Poza granice materialnego świata, Paweł Brol, Znak z góry https://prolibris.net.pl/poza-granice-materialnego-swiata-pawel-brol-znak-z-gory/ Mon, 27 Jan 2025 08:33:01 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15493 Joanna Kapica-Curzytek

The post Poza granice materialnego świata, Paweł Brol, Znak z góry appeared first on Pro Libris.

]]>

Poza granice materialnego świata

Paweł Brol, Znak z góry, Wydawnictwo Vectra, Czerwionka-Leszczyny 2024, 400 s.

Paweł Brol, przez jakiś czas związany z Zieloną Górą (zawodowo także z Wojewódzką i Miejską Biblioteką im. Cypriana Norwida), od kilku lat próbuje swoich sił na polu literatury. Jakiś czas temu wydał debiutancki utwór z wątkiem polityczno-społecznym pt. Niewolnik w Europie (Novae Res, 2020). Obecnie dostajemy Znak z góry, który można byłoby opisać jako swego rodzaju powieść sensacyjną z akcentami filozoficzno-teologicznymi, fantastyki naukowej i postapo.

Narratorem i głównym bohaterem jest w niej ojciec Eliud Greszel. Starszy, podupadający na zdrowiu zakonnik otrzymał polecenie, aby wrócić do wspólnoty franciszkanów na Górze Świętej Anny. Wcześniej był między innymi wykładowcą w seminarium w Gościkowie-Paradyżu. Nie od razu wiadomo, kiedy dokładnie rozgrywa się akcja książki, ale z czasem autor ujawnia, że chodzi o niedaleką przyszłość. Moment to niełatwy, świat przechodzi wielką próbę. Katastrofa klimatyczna i przeludnienie prowadzą do samozagłady. Stwórca jednak postanawia dać ludzkości szansę poprzez szereg objawień. Być może to będzie ratunkiem dla jeszcze żyjących? Ojciec Eliud jako ekspert w tej dziedzinie otrzymuje list od papieża, który prosi go o dyskretną interwencję i radę. Za posłuszeństwo i gotowość stawienia czoła piętrzącym się przeszkodom zapłaci wysoką cenę.

To tylko najprostszy opis fabuły, zresztą dosyć skomplikowanej, niezbyt spójnej i mało płynnej. Zagłębienie się w lekturę tej książki i odkrycie, co jest jej głównym przesłaniem, wymaga sporego wysiłku i skupienia. Ojciec Greszel jest nie tylko obytym w świecie klerykiem, zaufanym człowiekiem papieża, z szerokimi koneksjami w Watykanie, ale także członkiem wspólnoty klasztornej na Górze Świętej Anny, w której dochodzi do tajemniczych morderstw. Prowadzi nawet nauki przedmałżeńskie wśród lokalnej społeczności.

Główny bohater działa więc na wielu polach, ale musimy się przygotować, że akcja książki jest statyczna, bo przerywana drobiazgowymi wywodami teologicznymi i filozoficznymi. Ciekawa jest tu bez wątpienia zawarta w powieści koncepcja spod znaku fantastyki naukowej, dotycząca poszukiwań tak zwanego genu objawień. Można ten wątek odczytać jako nawiązanie do dyskusji rzeczywiście prowadzonych w świecie naukowym, w których stawia się pytania o biologiczne źródła wiary[1].

Przejmujący jest jedyny w swoim rodzaju mroczny koloryt Znaku z góry, pogłębiony wielowymiarowym portretem ojca Eliuda jako sędziwego i coraz bardziej słabnącego człowieka, nierzadko wymagającego interwencji medycznej. Bardzo dobrze zarysowana została tu (postapokaliptyczna?) atmosfera zagrożenia i niepewności jutra, choć przy odrobinie złej woli można byłoby wskazać na swego rodzaju niekonsekwencję: w świecie nie brakuje zagrożeń dla fizycznego bezpieczeństwa, a mimo to bohaterowie jakoś bez przeszkód docierają do Rzymu oraz Aten i swobodnie się tam poruszają.

W powieści ważną rolę odgrywają figurka św. Anny Samotrzeciej oraz Kalwaria na Górze Świętej Anny. Topografia jest dokładnie oddana, ale trochę szkoda, że z książki nie dowiemy się czegoś więcej o tym ważnym dla Śląska sanktuarium i klasztorze, o sławie zdecydowanie wykraczającej poza skalę regionu. Kompleks otoczony jest przepięknym Parkiem Krajobrazowym, niestety, obecnie przedzielonym autostradą A4. Góra Świętej Anny do dzisiaj jest celem pielgrzymek i miejscem pamięci o powstańcach śląskich. Jest ważną częścią małej ojczyzny autora, jak sam zresztą pisze o tym w posłowiu. Paweł Brol wywodzi się z Krapkowic, położonych około 20 kilometrów od tego miejsca.

Świetnie w Znaku z góry wybrzmiewa mowa śląska, którą posługuje się jeden z zakonników. Pomysł na tę postać należy zaliczyć do najbardziej udanych w utworze. Pojawiająca się w niektórych dialogach regionalna językowa nuta dodaje swoistego kolorytu, nie będąc przy tym żadną sztuczną, wydumaną stylizacją; na Śląsku tak ludzie po prostu mówią. Ślōnskŏ gŏdka słyszalna jest na co dzień w sklepie, u fryzjera, na ulicy. Na szczęście przetrwała trudne czasy przed 1989 rokiem, gdy walczono z regionalizmami. Teraz z dumą i bez kompleksów mówi się po naszymu, jak określa się potocznie śląski etnolekt, mający zresztą wiele odmian. Promuje się go w lokalnych radiowych rozgłośniach[2] oraz w szkołach, w ramach projektów edukacji regionalnej, mocno też wspieranych przez Unię Europejską[3]. Wydaje się też coraz więcej literatury po śląsku, by wymienić na przykład bardzo prężnie działające wydawnictwo Silesia Progress. Od jakiegoś czasu trwają także prace kodyfikacyjne, mające na celu ustanowienie śląskiej ortografii. Być może osoby spoza Śląska, nieosłuchane z gŏdką mogą mieć problem, przynajmniej z początku, z dokładnym zrozumieniem obecnych w powieści śląskich fraz, ale pomóc powinno przeczytanie ich sobie na głos.

Paweł Brol nie zapomina też o Zielonej Górze, gdzie jakiś czas temu mieszkał na stałe. Miasto nie odgrywa w powieści jakiejś szczególnej roli, jeśli nie liczyć informacji, że właśnie stąd wywodzi się powieściowy ojciec Eliud. Możemy się też przy okazji dowiedzieć, że po drugiej wojnie światowej Zielona Góra nie została zniszczona dzięki aktowi odwagi pewnego księdza. Był nim Georg Gottwald. W powieści jego nazwisko się nie pojawia, nie ma też szczegółów dotyczących przebiegu wydarzeń poprzedzających wyzwolenie Zielonej Góry[4].

W posłowiu mamy też ciekawe informacje dotyczące pierwowzorów niektórych książkowych postaci. Są nimi między innymi ojciec Beredict Groeschel CFR oraz arcybiskup Alfons Nossol, wielka postać Śląska Opolskiego. Wzruszającym dowodem pamięci jest też książkowa suczka Luna, wzorowana na piesku, który był przez wiele lat członkiem rodziny autora.

Jeśli uznamy, że wątek sensacyjny nie jest aż tak ważny, lektura Znaku z góry może być wartościowym doświadczeniem. Nie brakuje tu ważnych pytań dotyczących problemów współczesności, kondycji ludzkości oraz sytuacji człowieka jako jednostki. Czy spojrzenie poza granice materialnego świata i skupienie się na wierze przyniesie ulgę, pomoże uśmierzyć egzystencjalne lęki?

Joanna Kapica-Curzytek

 


[1]  M. Rotkiewicz, Czy istnieją geny wiary w Boga?, https://www.polityka.pl/niezbednik/1528087,1,czy-istnieja-geny-wiary-w-boga.read [dostęp: 15.09.2024].
[2]  W raciborskim Radio Vanessa w każdą niedzielę po godz. 12.00 emitowana jest bardzo popularna i lubiana kilkugodzinna audycja połączona z koncertem życzeń, w której redaktor prowadzący i dzwoniący goście rozmawiają wyłącznie po śląsku; https://www.vanessa.fm/ [dostęp: 16.09.2024].
[3]  Przykładem mogą być takie cykliczne wydarzenia, jak opisane w niniejszym tekście: Krzanowice zorganizowały konkurs gwary laskiej, https://raciborz.com.pl/2014/11/01/krzanowice-zorganizowaly-konkurs-gwary-laskiej.html [dostęp: 16.09.2024].
[4]  S. Płóciennik, Koniec wojny w Grünbergu: Odwaga księdza Gottwalda i karabin maszynowy na Wieży Braniborskiej, rozmowa z Grzegorzem Biszczanikiem, https://zielonagora.wyborcza.pl/zielonagora/7,35182,24460537,koniec-wojny-w-grunbergu.html [dostęp: 16.09.2024].

 

The post Poza granice materialnego świata, Paweł Brol, Znak z góry appeared first on Pro Libris.

]]>
W przedwojennych czasach (Zofia Mąkosa, W świetle latarni) https://prolibris.net.pl/w-przedwojennych-czasach-zofia-makosa-w-swietle-latarni/ Wed, 30 Oct 2024 12:22:59 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14820 Joanna Kapica-Curzytek

The post W przedwojennych czasach (Zofia Mąkosa, W świetle latarni) appeared first on Pro Libris.

]]>

W przedwojennych czasach

Zofia Mąkosa, W świetle latarni, Publicat, Poznań – Wrocław – Książnica 2024, 352 s.

W świetle latarni to szósta już powieść Zofii Mąkosy, dwukrotnej laureatki Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Nagrody te otrzymała za dwa pierwsze tomy trylogii Wendyjska winnica: Cierpkie grona (w roku 2017) i Winne miasto (2019).

Po tym cyklu ukazała się w 2022 roku dobrze przyjęta przez czytelniczki i czytelników dylogia Makowa spódnica (nakładem wydawnictwa Książnica). Nic dziwnego, że najnowszej powieści Zofii Mąkosy wyczekiwano niecierpliwie. Czytelnicy i czytelniczki dawali temu wyraz w mediach społecznościowych, z zaangażowaniem typując, czy i tym razem w kręgu zainteresowania autorki znajdzie się dzisiejsza Ziemia Lubuska i Wielkopolska oraz ich pogranicze? Premiera W świetle latarni odbyła się 14 lipca 2024 w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze. Ciekawość wszystkich oczekujących została zaspokojona, a znakomita frekwencja i ciepłe, wręcz entuzjastyczne przyjęcie Zofii Mąkosy przez publiczność podczas spotkania autorskiego mówiły same za siebie.

Wydarzenie to przyniosło nam jeszcze jedną dobrą wiadomość: W świetle latarni jest początkiem cyklu zatytułowanego Pomiędzy, ale na razie nie wiadomo, ile będzie liczył części. Publikacja dalszego ciągu została zapowiedziana na przyszły rok, choć jeszcze bez oficjalnej daty. Jest więc na co czekać, tym bardziej, że pierwszy tom jest bardzo obiecujący.

Znający twórczość Zofii Mąkosy z pewnością dostrzegą, że W świetle latarni wydaje się dosyć podobna do poprzednich jej książek z uwagi na bogatą warstwę obyczajową i historyczną. Znakiem firmowym wszystkich jej utworów są ciekawie nakreślone postacie, często postawione przed życiowymi dylematami i uwikłane w wydarzenia historyczne, mające ogromny wpływ na ich wybory i losy. Jednocześnie bohaterki i bohaterowie są bliscy współczesnym czytelnikom, z racji ciekawie przedstawionego życia wewnętrznego i życiowych doświadczeń, z jednej strony będących udziałem nas wszystkich, a z drugiej – kształtujących unikalny bieg życia jednostki.

Akcja najnowszej powieści rozpoczyna się w styczniu 1920 roku w Poznaniu oraz przede wszystkim w Trzcielu. Ważą się losy przebiegu granicy państwa, co ma też wielkie znaczenie dla tego miasteczka. Zakończenie pierwszej wojny światowej przyniosło wielu ludziom ulgę i nadzieję na spokojniejsze czasy. Ale są też tacy, którzy mówią: „dopiero kiedy wytyczą granice, uznam, że to koniec”. Ostatecznie Trzciel został dramatycznie podzielony – centrum miasta przypadło Niemcom, zaś obrzeża i stacja kolejowa znalazły się w granicach Polski. Dzisiaj miejscowość należy do województwa lubuskiego, choć historycznie jest częścią Wielkopolski, liczy niecałe dwa i pół tysiąca mieszkańców.

Zofia Mąkosa wprowadziła do fabuły nowy dla siebie akcent, a jest nim wyraźnie zaznaczony motyw szpiegowski. Inspiracją do napisania W świetle latarni była, jak zresztą pisze autorka w posłowiu, dygresja zasłyszana na pewnym wykładzie: „Trzciel w dwudziestoleciu międzywojennym był nazywany stolicą przemytu i szpiegostwa”. Wokół tej ciemnej strony pogranicza pisarka zbudowała postać Joanny Podbielskiej, mieszkanki Poznania. Młoda wdowa otrzymuje propozycję wyjazdu do Trzciela z pewną poufną misją. Dla niej to także możliwość skonfrontowania się ze swoją niełatwą przeszłością, a także okazja emocjonalnego „domknięcia” zarówno okresu dzieciństwa, jak i małżeństwa. W jej historii nie brakuje sensacji ani zaskakujących zwrotów akcji. Wątek szpiegowski w książce nie podąża jednak mocno w stronę krwistego thrillera, ale służy raczej do ciekawego przedstawienia realiów przygranicznych terenów polsko-niemieckich sprzed około stu lat.

Jeżeli głębiej się zastanowić, to ta odległość czasowa wydaje się z perspektywy życia jednostki niezwykle fascynująca i szczególna. Bardziej odległa przeszłość znana jest nam wyłącznie z przekazów historycznych, z kolei niedawno minione lata pamiętamy sami. Natomiast czasy sto lat wstecz mocno przypominają uciekający horyzont… Jest to epoka w której – o ile nie jesteśmy stulatkami – jeszcze nas nie było, ale jest ona niejako na wyciągnięcie końców palców. Wokół nas są obecni naoczni świadkowie lat, od których biegnący szybko czas rozdzieli nas niebawem o całe stulecie. Ale, niestety, ludzie ci boleśnie szybko odchodzą, na ogół szybciej, niż moglibyśmy czy chcielibyśmy słuchać ich opowieści z tamtych lat… Dopiero gdy dorastamy, zdajemy sobie sprawę, że osoby z pokolenia naszych dziadków i babć żyły właśnie sto lat temu. Z czasem także całe stulecie rozdziela nas od okresu dzieciństwa i młodości naszych rodziców. „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”, jak pisał Cyprian Kamil Norwid.

Jest to więc jeden z paradoksów czasu, bo rzadko kto sam osiąga sto lat życia (mimo że tak powszechnie wszyscy sobie wzajemnie tego życzymy). Z drugiej strony, z perspektywy tysięcy lat historii całej ludzkości stulecie to okres dosyć krótki. Ale też i wystarczająco długi, aby wiele mogło się zmienić w różnych obszarach aktywności człowieka: obyczajach, kulturze, polityce, społecznych relacjach, co widać bardzo dokładnie w powieściach Zofii Mąkosy, czytanych ze współczesnej perspektywy. Lata 20. XX wieku były czasami powojennymi oraz, jak wiemy dzisiaj, także przedwojennymi. Ta dekada stanowiła preludium do dramatu drugiej wojny światowej, w konsekwencji której doszło do zagłady milionów istnień ludzkich, gruntownych przemian w międzynarodowym porządku świata, migracji ludności w Europie na niespotykaną wcześniej skalę oraz zmiany granic Polski.

O tym wszystkim, rzecz jasna, postacie z powieści W świetle latarni nie mają jeszcze pojęcia. W ówczesnym Trzcielu mieszkają zgodnie obok siebie Polacy, Niemcy i Żydzi. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj polska rodzina Wieczorków. Po śmierci matki trud prowadzenia domu i opieki nad młodszym rodzeństwem musiała wziąć na siebie szesnastoletnia Weronika. Dziewczyna przyjaźni się też z Niemką Ingą oraz przeżywa swoje pierwsze uczucie do chłopca z żydowskiej rodziny, Natana. Ten wątek ma szczególnie mocny akcent na zakończenie powieści i zapewne nabierze szczególnego znaczenia w kolejnym tomie (tomach?) cyklu. Losy Wieczorków dosyć ciekawie zbiegają się też z historią życia Joanny.

W powieści pobrzmiewają dalekie echa wydarzeń historycznych z tamtego okresu: wojna polsko-bolszewicka, powstania śląskie oraz plebiscyt w 1921 roku. Wszystko to składa się na obraz Polski, która po odzyskaniu państwowości musiała także podjąć starania, aby zabezpieczyć i ustalić swoje granice. W Poznaniu i Trzcielu żyje się więc wielką polityką, ale trzeba się mieć na baczności, bo nie brakuje też wichrzycieli (dzisiaj nazywamy ich agentami wpływu) – takich jak sportretowany w powieści Culman. Ale dla autorki W świetle latarni zwykłe sprawy ludzi są zawsze najważniejsze. Powieść jest po części rodzinną sagą, choć w niektórych miejscach ten schemat został przełamany, czego przykładem może być komediowa scena z przemytnikami-amatorami, forsującymi w marcu 1921 zieloną granicę.

Wielkomiejski Poznań jest atrakcyjny i pełen poloru. Słychać tutaj gwarę poznańską, posługują się nią także ci, którzy poznaniakami dopiero się stają i aspirują do sfery szanowanych mieszczan. Mieszkańcy Trzciela krzątają się wokół swoich spraw. Na co dzień nie brakuje trosk i zmartwień, jest ciężka praca i trudne warunki ekonomiczne. Kłopoty mają nawet ci zamożni. Dla niemieckiej rodziny Meisingerów wojna nadal trwa; syn Fred w następstwie dramatycznych przeżyć na froncie stracił zdrowie psychiczne. A przecież w przyszłości ma być spadkobiercą…

Zofia Mąkosa bardzo starannie nakreśliła obyczajowe realia, na tle których rozgrywa się barwna fabuła. Jak możemy przeczytać w posłowiu, to wynik nie tylko starannego zbierania materiałów do książki, ale i spotkań z mieszkańcami Trzciela, którzy podzielili się z autorką opowieściami obecnymi w ich rodzinach. Na tym właśnie polega wspomniane wcześniej dotknięcie „końcami palców” okresu sprzed stu lat, gdy opowieści przekazywane przez bezpośrednich świadków minionych wydarzeń zostają utrwalone i przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Życie codzienne przejawia się szczególnie intensywnie w opisach potraw. Tradycyjna wielkopolska kuchnia jest w książce obecna i została opisana dosyć szczegółowo. Na kartach powieści pojawiają się pyry z nieodłącznym gzikiem, szagówki, plyndze, a nawet zupy o tak intrygujących nazwach jak kwyrlunka i „kwaśne jaja”. To znakomicie wzbogaca obyczajową warstwę powieści, dając czytającym okazję bądź na przypomnienie sobie dawnych, może już zapomnianych smaków, bądź też na poznanie czegoś zupełnie nowego. Nie od dziś wiadomo, że pisanie o kuchni regionalnej ma mnóstwo walorów nie do przecenienia, o czym można się przekonać, czytając także W świetle latarni. Ten temat szczególnie wyraźnie wybrzmiał podczas lipcowego spotkania autorskiego, które miałam ogromną przyjemność poprowadzić. Słuchaczki i słuchacze dzielili się ze wzruszeniem i radością przepisami odziedziczonymi po przodkach, wiele osób z sentymentem i czasami z miłym zdziwieniem przyznawało, że dania te są na co dzień gotowane również w ich rodzinach. Zbudowało to na sali niezwykłą atmosferę wspólnoty. A może za jakiś czas nastąpi szczęśliwy zbieg okoliczności, który pozwoliłby zorganizować warsztaty kulinarne czy degustację zainspirowaną smakami obecnymi w powieści?

Lektura W świetle latarni trochę przypomina przeglądanie starych pocztówek lub fotografii. Na początku jest jakiś nieruchomy obraz, na który nakładają się książkowe postacie: widać ożywienie, zaczyna się ruch. Życie się toczy czasem na przekór, a czasem mimo wielkiej historii. Na bogatą wiedzę autorki (z wykształcenia historyczki) o faktach dotyczących przeszłości nakłada się wyobraźnia pisarska, dochodzi do tego bezpretensjonalna i naturalna, ładnie brzmiąca, potoczysta polszczyzna. Daje to znakomity efekt.

Zmieniają się pory roku, zmieniają się też (świetnie wkomponowane do fabuły) obrazy otaczającej przyrody, co również w poprzednich książkach Zofii Mąkosy było wyrazistym akcentem. A gdy kończy się dzień, na scenę wchodzi latarnik-mim, absorbujący uwagę swoją tajemniczą grą świateł. Do tego motywu nawiązuje tytuł powieści. Kim jest ten niezwykły reżyser oświetlenia i światłocieni? Na to pytanie bez trudu odpowie nam nasza własna wyobraźnia…

Tytuł cyklu to pojemne i bardzo dobrze wybrane słowo: Pomiędzy. Akcentuje czas akcji książki: między dwiema wojnami światowymi. Z perspektywy naszych czasów doskonale wiemy, że lata te były ciszą przed straszliwą burzą, która objęła cały świat. Ale dla tych, którzy w tamtych czasach żyli, to słowo wydaje się odnosić przede wszystkim do tego, co zachodzi między wielkimi wydarzeniami historycznymi a codziennym, przyziemnym życiem. Toczy się ono wśród przedstawicieli różnych narodowości. Tytuł cyklu podkreśla też, ile ciekawego rozgrywa się na obszarach pogranicza, rozumianego nie tylko dosłownie, jako przestrzeń geograficzna, ale i symboliczna. W świetle latarni jako powieść obyczajowa z elementami szpiegowskimi przynosi wiele uniwersalnych refleksji.

Zofia Mąkosa jest już autorką rozpoznawalną w całej Polsce, a jej twórczość cieszy się wielkim powodzeniem, o czym można się przekonać od paru lat na Targach Książki, obserwując długie kolejki czytelników i czytelniczek oczekujących na autograf oraz chwilę osobistej rozmowy z pisarką. Dużo chętnych było również po lipcowym spotkaniu autorskim w Zielonej Górze.

Zasadniczym walorem utworów Zofii Mąkosy jest przede wszystkim to, że odsłaniają one przed nami często nieznane i nie do końca oczywiste aspekty przeszłości zachodnich regionów naszego kraju. Nie o wszystkim piszą oficjalne podręczniki. W osobistych historiach pozostało sporo białych plam, niedomówień, przemilczeń. Nie zawsze chciano o wszystkim mówić, często też się obawiano. A tymczasem wzrastają kolejne pokolenia osób, które odczuwają niedosyt opowieści przekazywanych w rodzinach. Bywa też, że te strzępki zasłyszanych relacji – rozproszone i nieraz szczątkowe – ktoś chciałby sobie po latach uzupełnić i uporządkować. Lektura książek takich jak W świetle latarni bardzo w tym pomaga.

Obserwujemy w ostatnich latach fascynujący proces kształtowania się tożsamości mieszkańców tak zwanych Ziem Zachodnich. Książki Zofii Mąkosy bardzo mocno się do tego przyczyniają. Aby znalazły tak mocny odzew, potrzeba było wielu dekad. Musiał minąć czas, aby zniknęło u przybyłych tu z różnych regionów repatriantów przekonanie, że są tu tylko na chwilę. Musiał zmienić się klimat polityczny – czasy komunizmu sprzyjały przekłamaniom i przemilczeniom. Potrzebne były również zmiany w polityce międzynarodowej; obecność Polski w Unii Europejskiej umożliwiła zbudowanie dobrosąsiedzkich i partnerskich relacji z Niemcami.

Edukacja europejska uwrażliwiła jej mieszkańców na to, jak wielką wartość ma tak zwana mała ojczyzna i jak cenne jest to, co lokalne, otaczające nas na co dzień. Umożliwia to odkrycie i docenienie, ile walorów kryje się w tego rodzaju literaturze regionalnej. Wielka siła tkwi w książkach takich jak W świetle latarni, dających poczucie zakorzenienia i zwracających uwagę na to, co najbliżej nas. Bezcenne jest to, że na bliskie nam od urodzenia rzeczy można spojrzeć od innej strony i dostrzec w nich nowe szczegóły, często też odkryć ich przeszłość. W ten sposób rodzą się więzi emocjonalne z danym miejscem i jego dawnymi mieszkańcami. To wszystko tworzy unikalną tożsamość regionu i wpływa na jego rozpoznawalność. Buduje też poczucie historycznej ciągłości, co jest szczególnie ważne w przypadku obszarów pogranicza, na których na przestrzeni czasu zmieniała się państwowość.

Joanna Kapica-Curzytek

 

The post W przedwojennych czasach (Zofia Mąkosa, W świetle latarni) appeared first on Pro Libris.

]]>
Pisane sercem Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom (Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom) https://prolibris.net.pl/pisane-sercem-hanna-bilinska-stecyszyn-wbrew-pozorom/ Thu, 04 Jul 2024 07:57:42 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=13850 Joanna Kapica-Curzytek

The post Pisane sercem Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom (Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom) appeared first on Pro Libris.

]]>

Pisane sercem

Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom, Oficyna Wydawnicza Silver, Warszawa 2021, 384 s.

1 marca 2023 roku odbyła się trzydziesta gala Lubuskich Wawrzynów. Dyplomem honorowym za całokształt twórczości została wyróżniona Hanna Bilińska-Stecyszyn. Jej nazwisko w historii tej najbardziej prestiżowej nagrody na Ziemi Lubuskiej pojawia się nie po raz pierwszy. W 2019 roku opowieść biograficzna o jej matce pt. Pelunia (wyd. Związek Literatów Polskich, Oddział w Zielonej Górze, 2019) została nominowana do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego.

Dwa lata później przyszedł czas na debiut powieściowy. Wbrew pozorom okazało się początkiem długofalowej współpracy z Wydawnictwem Silver, a twórczość autorki podbiła serca i zaskarbiła sobie sympatię wielu czytelniczek i czytelników w całej Polsce. Było to widać na odbywających się w marcu 2024 roku Targach Książki w Poznaniu. Wiele osób przyszło na stoisko Wydawnictwa Silver po autograf i chwilę rozmowy z Hanną Bilińską-Stecyszyn, która właśnie wydała swoją trzecią powieść.

Autorka mówi o sobie: „swoje marzenie w pisaniu zaczęłam w pełni realizować jako emerytka”. Jednak gdy spojrzy się na drogę do tego debiutu – widać, że 

to spełnione marzenie nie jest tylko i wyłącznie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Na sukces trzeba zapracować, a szczęściu – wydatnie pomagać, i tak właśnie było u Hanny Bilińskiej-Stecyszyn.

W 2013 roku rozpoczęła pisanie bloga „Kobieta domowa”[1], brała udział w konkursach literackich, publikowała w antologiach. W międzyczasie też próbowała zainteresować swoją twórczością licznych wydawców.

Formę pisarską szlifowała przez lata… jako polonistka, poprawiając i redagując wypracowania swoich uczniów. Tak oto była nauczycielka języka polskiego zamieniła się w nauczycielkę życia… Ta rola często jest przypisywana autorom i autorkom powieści obyczajowych, którzy o wszystkich barwach życia wydają się wiedzieć więcej niż inni. Nieobce są im żadne życiowe zakręty, a książkowym postaciom każą zmagać się z przeciwnościami losu. Po lekturę tego rodzaju książek czytelnicy sięgają dla zaspokojenia ciekawości: jakie życie mają inni? Co ich spotyka po drodze i jak sobie z tym radzą? Również po to, by znaleźć ukojenie, nadzieję i otuchę, że z każdej życiowej opresji da się wyjść, zły los się odmieni, karta się odwróci i wszystko ułoży się tak, jak powinno.

Panuje przekonanie, że wszyscy znają się na życiu i jeśli tylko nie ma się wstrętu do pióra (czy dokładniej: do komputerowej klawiatury), każdy może o tym pisać. Nic dziwnego, że powieści obyczajowych ukazuje się u nas bardzo dużo, także w przekładach z innych języków. Z racji ich masowej obecności (nadobecności?) na rynku książki, ich poziom zarówno językowy, jak i literacki często pozostawia wiele do życzenia.

Na tym tle Wbrew pozorom wyróżnia się bardzo pozytywnie dobrym, potoczystym stylem, naturalnością dialogów i przemyślaną, nieprzesadzoną fabułą. Poznajemy Kasię, mężatkę z kilkuletnim stażem. Oboje z mężem Markiem żyją bez większych trosk materialnych, nie mają (jeszcze) dzieci, ale wielkim zmartwieniem żony jest teściowa Eleonora. Relacje matki z synem są toksyczne, kobieta nadmiernie ingeruje w życie młodego małżeństwa, a posłuszny syn nie potrafi postawić granic. „Mamuśka” wykorzystuje wszystkie możliwe chwyty, aby nie dać o sobie zapomnieć. Młodzi żyją na krótkiej smyczy i nietrudno się domyślić, że narastające napięcie musi doprowadzić do konfrontacji. Kiedy i z jakim skutkiem, dowiemy się z lektury.

Równolegle do wątku Kasi i Tomka toczy się – w innej perspektywie czasowej – opowieść o Adamie. Długo nie wiemy, co – i czy w ogóle coś – łączy go z młodymi małżonkami. To mocno intryguje i zmusza do uważnego czytania oraz wyłapywania szczegółów, które być może pomogą w odpowiedzi na to pytanie. O wszystkim dowiadujemy się we właściwym czasie. Historia Adama budzi wiele emocji: jest on trzymającym się na uboczu, przyzwoitym człowiekiem. Niezasłużenie dla siebie poznaje gorycz uczucia bez wzajemności, co mocno zaważyło na jego dalszym życiu. A w wieku dojrzałym znów doświadcza odrzucenia. To jednak nie koniec świata, ale nowe otwarcie… W życiowych perypetiach Adama pobrzmiewają echa popularnego serialu Daleko od szosy. Można doszukać się pewnych analogii, choć wyraźnie trzeba zastrzec, że absolutnie nie jest to żaden rodzaj plagiatu. Niektóre motywy powieściowe mogą przypominać film, ale nie są identyczne.

Można by rzec: wszystko już było, ale czy właśnie wiedza o tym nie jest dla czytelników źródłem otuchy? Hanna Bilińska-Stecyszyn chce nas w tym przekonaniu utwierdzić, nawiązując do biografii Adama Mickiewicza (zwróćmy uwagę na podobieństwo imion). Nasz wieszcz również „dostał kosza” od kobiety, w której był zakochany i, jak wiemy z jego biografii, mocno to przeżywał.

To niejedyny „polonistyczny” trop w powieści. Można też uznać, że postać Eleonory z Wbrew pozorom – przy zachowaniu proporcji, bo jej postać nie jest aż tak tragiczna – wykazuje pewne podobieństwo do zgorzkniałej i rozczarowanej życiem Róży Żabczyńskiej z Cudzoziemki Marii Kuncewiczowej. Dzisiaj kobiety o takim usposobieniu nazywamy toksycznymi, a ich postępowanie oceniamy jednoznacznie, choć być może warto byłoby się zastanowić, czy nie są to osoby potrzebujące pomocy i wsparcia, aby mogły wyjść z destrukcyjnych dla siebie i innych schematów zachowań.

Portret Eleonory jest jednak bardzo wielowymiarowy i gdy spojrzymy pod odpowiednim kątem, zaczynamy rozumieć, że Hanna Bilińska-Stecyszyn zdecydowała się ją obronić, co może wydawać się zaskakujące. Nie zmienia to faktu, że kontakty z takimi osobami, pełnymi pretensji do świata, okazują się nad wyraz trudne. Dowodem tego jest postać syna Eleonory, Marka, człowieka bez wątpienia biernego, ustępującego „dla świętego spokoju” i unikającego bezpośredniej konfrontacji, co jednak nie pomaga w utrzymaniu zdrowych małżeńskich relacji.

Kilka zdań komentarza na temat obecnej w książce pewnej choroby. Eleonora – jak Emilia Korczyńska z Nad Niemnem Orzeszkowej – często ucieka w migrenę, swoją dolegliwością utrudnia życie innym, by nie rzec – terroryzuje otoczenie. To pewne, że Hanna Bilińska-Stecyszyn nie miała złych intencji, wykorzystując ten motyw do zbudowania swojej postaci. Szkoda jednak, że niepotrzebnie utrwalają się tu negatywne stereotypy związane z tą chorobą. Rzadko kiedy się ją rozumie, o czym świadczy ironiczne powiedzenie, że migrenowe bóle głowy – jak świetnie wie każdy, kto ich nie miał – są wymyślone[2]. Tymczasem chorujący na migrenę to nie toksyczni histerycy ani hipochondrycy, jak powszechnie się uważa. W nawiązaniu do powieści pozwolę sobie na prozdrowotny komentarz: zamiast ulegać migrenikom, tak jak Marek wobec swojej matki, zbierzmy się na odwagę i po prostu zaprowadźmy do neurologa, bo migrenę daje się już dzisiaj skutecznie leczyć, a nowoczesne, przełomowe terapie są dostępne również u nas.

U Hanny Bilińskiej-Stecyszyn fabuła nie jest zbyt mocno osadzona w konkretnym czasie – dopiero wtedy, gdy powieść na dobre się rozwinie, dostajemy wyraźny sygnał, że czytamy o pokoleniu wchodzącym w dorosłość w późnych latach 70. XX wieku. Budzi to lekki niedosyt – zarysowana mocniej czasowa perspektywa mogłaby dodać książce jeszcze więcej specyficznego klimatu, wywołać u osób z tego samego pokolenia wspomnienia z młodości i nostalgię. Autorka kreuje tutaj na przykład jedyną w swoim rodzaju atmosferę wczasów nad jeziorem w zakładowym ośrodku…

Jeśli chodzi o osadzenie fabuły powieści w czasie, jest tu tylko jedna drobna wzmianka o czasach rządów Gierka, stanie wojennym oraz także o smutnej konieczności żegnania przyjaciół emigrujących na stałe z Polski – bodaj każdy z nas miał w rodzinie lub w kręgu znajomych osoby, które w tamtym okresie wyjeżdżały. Dzisiaj, w dobie otwartych granic, telefonów komórkowych i Skype’a to trudne do wyobrażenia, ale wtedy była to droga w jedną stronę, wyjazd bez powrotu i przeważnie bez wieści od siebie nawzajem przez dłuższy czas.

Ale nie odbiera to w istotny sposób przyjemności lektury, ponieważ na pierwszym planie są niezmiennie ciekawie ujęte życiowe dylematy bohaterek i bohaterów, zawiłości uczuć, refleksje przy podejmowaniu decyzji. Także te natury etycznej; tu warto zaznaczyć, że nigdzie nie znajdziemy nachalnego dydaktyzmu i moralizowania. W pełni widać, że dokonywane wybory nieraz decydują o całym dalszym życiu, w istotny sposób wpływają na jego kształt. Hanna Bilińska-Stecyszyn kreuje fabułę z wielką życiową mądrością, ale i empatią wobec bohaterów, z dużą dozą inteligencji emocjonalnej. To pozwala nam, czytającym skonfrontować się także ze swoimi uczuciami wobec bliskich i samych siebie. Priorytetem autorki, jak sama mówi, jest „pisanie sercem” – i to w jej utworze jest bardzo dostrzegalne.

Nie chcę wytykać autorce „srebrnego” wieku, ale to, że Hanna Bilińska-Stecyszyn została powieściopisarką po przejściu na emeryturę, uznaję za mocny atut. Nie chodzi tylko o ogromne walory autoterapeutyczne twórczości literackiej. Dojrzałość ma mnóstwo pozytywnych stron i można wtedy dzielić się z innymi bagażem doświadczeń, życiową mądrością, równowagą i dystansem do życiowych dramatów, wnieść poczucie humoru. Wszystko to we Wbrew pozorom jest jak najbardziej obecne. W pewnym wieku zmienia się podejście do twórczej aktywności i oznacza: „mogę, nie muszę”. Zamiast presji na odniesienie sukcesu jest: „nic na siłę, jeśli się uda, to dobrze”. W przypadku Wbrew pozorom Hanny Bilińskiej-Stecyszyn udało się, i to ze znakomitym efektem, ta powieść obyczajowa jest wartościową lekcją życia[3].

Joanna Kapica-Curzytek

 


[1]  https://kobietadomowa.wordpress.com/ [dostęp: 2.04.2024].
[2]  Por. J. Didion, W łóżku, [w:] Biały album, przeł J. Maksymowicz-Hamann, Relacja 2022, s. 200-205. Polecam ten świetny esej wybitnej dziennikarki, która opisała w nim prawdziwą naturę migreny i doświadczenia w zmaganiu się z nią.
[3]  Podczas pisania tekstu wykorzystałam wywiad Marzeny Michałek z Hanną Bilińską-Stecyszyn, https://cam.waw.pl/pokolenia/artykul/niespieszne-dzialania-okololiterackie-pokolenia-32/ [dostęp: 2.04.2024].

 

The post Pisane sercem Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom (Hanna Bilińska-Stecyszyn, Wbrew pozorom) appeared first on Pro Libris.

]]>
Księżna Dorota i Adam Czartoryski – historia niespełnionej miłości https://prolibris.net.pl/ksiezna-dorota-i-adam-czartoryski-historia-niespelnionej-milosci/ Thu, 28 Mar 2024 07:32:42 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12537 Joanna Kapica-Curzytek, Miłosz Cybowski

The post Księżna Dorota i Adam Czartoryski – historia niespełnionej miłości appeared first on Pro Libris.

]]>

Joanna Kapica-Curzytek, Miłosz Cybowski

Księżna Dorota i Adam Czartoryski –
historia niespełnionej miłości

Dorota de Talleyrand Périgord z domu Biron (1793-1862) osiedliła się na stałe w pałacu w Zatoniu (obecnie dzielnica Zielonej Góry) w 1840 roku. Za sobą pozostawiła zamknięty bogaty rozdział życia we Francji: małżeństwo, narodziny czwórki dzieci i śmierć dwuletniej córeczki, ale i niezwykłą jak na owe czasy (szczególnie dla kobiety) polityczną karierę u boku Charlesa-Maurice’a de Talleyranda Périgord (1754-1838), z którym łączyło ją więcej niż z własnym mężem, bratankiem Charlesa-Maurice’a[1].

Z pewnością wielokrotnie wracała myślami do czasów swojej młodości. Czy we wspomnieniach było miejsce dla jej pierwszej miłości, Adama Jerzego Czartoryskiego (1770-1867), w którym się zakochała, mając niespełna piętnaście lat? Było to jeszcze w rodzinnych dobrach ojca w zupełnie innej części Europy – w Mittawie na Kurlandii (obecnie Jełgawa na Łotwie). Dorota już jako młoda dziewczyna miała własny majątek i służbę. Rezydowała w Tannenfeldzie, w pawilonie mieszczącym się w głębi lasów. Odpowiadało to jej nietowarzyskiemu usposobieniu. Liczni pretendenci do ręki księżniczki zabiegali – o nieledwie nastolatkę! – u jej matki w Lipawie[2].

Ocenia się, że Bironówna była na początku XIX wieku jedną z najbogatszych partii w Europie. Była zarówno posażna, jak i wysokiego rodu. Czytamy, że „wprawdzie jej matka miała cztery córki i po trzecim rozbiorze Polski utraciła prawa do lennego księstwa przejętego przez Rosję, ale […] należały do niej duże dobra po rodzicach i mężu, zaokrąglone zakupami nowych majątków w Czechach i na Śląsku (Żagań, stąd tytuł: de Sagan) oraz 100 tysięcy rubli rocznej pensji ze skarbu rosyjskiego”[3].

Adam Czartoryski, wywodzący się z jednej z najpotężniejszych rodzin magnackich Rzeczpospolitej Obojga Narodów, był świetnie wykształcony i wiele podróżował po Europie. W trakcie powstania kościuszkowskiego służył jako ochotnik w wojsku litewskim. Po złupieniu Puław przez wojska rosyjskie i zajęciu dóbr jego rodu w zaborze rosyjskim po drugim i trzecim

rozbiorze wraz z bratem Kazimierzem przebywał w Petersburgu jako zakładnik. To właśnie tam nawiązała się bliska przyjaźń między księciem Adamem a wielkim księciem Aleksandrem, późniejszym carem Aleksandrem I. Po objęciu tronu nowy władca Rosji obsypał swojego przyjaciela licznymi zaszczytami, w tym funkcją kuratora wileńskiego oraz ministra spraw zagranicznych. Jednak mimo licznych prób Czartoryski nie zdołał przekonać cara do swojej federacyjnej koncepcji caratu, zarysowanej w publikacji z 1803 roku Mémoire sur le système politique que devrait suivre la Russie napisanej ze Scipionem Piattolim. Po dymisji ze stanowiska ministra pozostał na służbie rosyjskiej i kontynuował swoje próby wywarcia wpływu na oświeconego monarchę (jak wielu postrzegało cara), lecz jego starania nie przyniosły żadnych efektów.

Dorotę i Adama połączyła właśnie osoba Scipiona Piattoliego (1749-1809). Był on jedną z ważnych postaci obracającą się w niewielkim świecie kosmopolitycznej arystokracji tamtych czasów. Urodzony we Florencji, były zakonnik, w Rzeczpospolitej Obojga Narodów związał się kolejno z magnackimi rodami Potockich, Lubomirskich i wreszcie Czartoryskich. Na przełomie ostatnich dwóch dekad XVIII wieku pełnił rolę sekretarza króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, odegrał też ważną rolę w pracach nad Konstytucją 3 maja[4]. W 1794 roku trafił do niewoli austriackiej. Szczęśliwie został zwolniony za sprawą wstawiennictwa Adama Czartoryskiego i księżnej von Medem, matki Doroty, która uczyniła Scipiona swoim sekretarzem i nauczycielem młodej księżniczki, do końca życia ceniącej sobie jego pedagogiczną pracę. Preceptor Doroty, człowiek inteligentny i wykształcony, wpoił jej zamiłowanie do poważnych lektur[5]. Wraz z nim i z matką przyszła lokatorka pałacu w Zatoniu odbyła w młodości liczne podróże, odwiedzając posiadłości rodziny Bironów na Śląsku, w Czechach, Dolnej Saksonii i Berlinie[6]. W tym samym samym czasie Piattoli blisko współpracował z Czartoryskim, co – jak się okazało – miało znaczenie dla losów księżniczki. Był on wielkim zwolennikiem ich ewentualnego małżeństwa; dzięki nieustannemu wychwalaniu Adama sprawił, że Dorota zakochała się w księciu[7].

Skrupulatny Scipione odnotował, że książę Adam Czartoryski poznał Dorotę 9 kwietnia 1808 roku i „spodobała mu się bardzo”[8]. Jakie myśli towarzyszyły obojgu na początku tej znajomości? Były między nimi 23 lata różnicy. O Adamie pisano jako o „romantycznym, nieszczęśliwym, pięknym księciu polskim”[9]. Gdy Czartoryski poznał Dorotę, „czuł się nieszczęśliwym, osamotnionym, a poczuł, że już nie jest młodym. Pomyślał nieco o swojem szczęściu. […] Dziwna to była para zakochanych: on dochodził czterdziestu lat, ona była dzieckiem piętnastoletniem – ale już z tej ślicznej, czarnowłosej, upartej główki, z ciemnych, aż nadto mądrych oczu, cała, pełna wyzierała kobieta”[10]. Ujawnił się w tej sytuacji także jej charakter: oczarowały ją […] jego srebrne skronie i melancholijne oczy znane jej z opowieści preceptora [Piattoliego]. Dorota poprzysięgła sobie nie poślubić nikogo poza Czartoryskim – a była uparta”[11].

Oboje wymienili się portretami, jak było to ówcześnie w zwyczaju.

Do Doroty nie przestawali przybywać starający się o jej rękę. Byli wśród nich książęta Hohenlohe, Solms, Reuss, Mecklenburg. Księżniczka przyjmowała ich zimno, lecz żadnego nie zniechęcała w nadziei, że ich zapały wywołają zazdrość obojętnego Czartoryskiego”[12]. Bardzo liczyła, że te taktyczne wybiegi wywołają na księciu Adamie wrażenie. Jak duża była na to szansa? Z perspektywy czasu widzimy, że w grę wchodziły jeszcze inne okoliczności: „ona po prostu postanowiła zostać jego żoną, on liczył się z różnicą wieku i ze swoją rodziną, a głównie matką”[13].

Książę Adam w Mitawie „zasiedział się dwa tygodnie, był smutny, nic prawie nie mówił z księżniczką, tylko się na nią patrzył”[14]. Być może za tym milczeniem stał sposób bycia wytrawnego dyplomaty, dbającego, aby w żadnej sytuacji nie ujawniać żadnych emocji?

A może aż tak wielu tych uczuć nie było?

Z rodzinnej korespondencji Czartoryskich wynika tylko spokojna, racjonalna gotowość Adama do ożenku. Nawet na poły oficjalne papiery w sprawie projektu mariażu połączone są w archiwum rodzinnym (tak zwanej Ewidencji) Czartoryskich z… „projektami utworzenia wyższego gimnazjum w Mitawie” (na wzór krzemienieckiego), które zapewne księżna von Medem usiłowała realizować przy pomocy kandydata do ręki jej córki. Gdy w 1807 roku Dorota planowała turystyczną podróż do Krakowa i Wieliczki (z zamiarem złożenia wizyty w Puławach), książę Adam ograniczył się do prośby skierowanej do brata o jej „dobre przyjęcie” i pomoc ze strony rodziny. Zapewniał przy tym: „to jest bardzo urocza osoba i najlepsza Polka”[15].

Jednak książę musiał liczyć się z opinią rodziców, zwłaszcza matki, do której był bardzo przywiązany. A księżna Izabela Czartoryska bardzo sprzeciwiała się temu małżeństwu. Wobec syna miała większe ambicje. Dla niej Dorota była ledwie „wnuczką koniuszego”, który jako faworyt rosyjskiej carycy Anny otrzymał z jej rąk tytuł książęcy.

Początkowo Dorota planowała odwiedziny u matki Adama, by przekonać ją do siebie. Młodziutka księżniczka liczyła jeszcze, że prawdziwa miłość zwycięży. Zamiast do Izabeli, Dorota przyjechała na imieniny matki. Wcześniej dostała też list od Piattoliego. Jej nauczyciel pisał go już na łożu śmierci, ulegając wpływom wielu osób (także księżnej von Medem), które nie życzyły sobie ożenku Doroty z Czartoryskim. List zawierał spreparowane kłamstwa o tym, że książę Czartoryski niedawno poślubił w Warszawie pannę Matuszewiczównę z błogosławieństwem starej księżnej i całego miasta. Zbulwersowana Dorota kazała natychmiast zaprzęgać i pognała do łoża wiekowego preceptora. Ten gasnącym głosem przekonywał swoją niedawną podopieczną, że oto niepotrzebnie słuchała głosu swoich rojeń i powinna słuchać tylko mądrych rad matki[16]. Jechała do niego po pokrzepienie i wieści o swym starszawym księciu z bajki. Ale umierającemu dano już reprymendę, więc powiedział jej, że nie wie nic o Czartoryskim i że powinna zapomnieć o tych mrzonkach. Jednak Dorota nie była skłonna go słuchać.

Tak jak Piattoli miał udział w tym, że para się poznała, teraz perfidnie go wykorzystano, aby Dorocie wybić z głowy uczucie do księcia. W swoich złudzeniach wytrwała jeszcze dwa lata. „Mała broniła się uparcie, ona chciała swego księcia Adama, ale użyto przeciw niej najzręczniejszego sposobu dyplomatycznego, oddalono ją od Czartoryskiego, nie doręczano jego listów”[17]. Niedługo później do Lipawy przybyła z Warszawy księżna Ogińska, która przywiozła nowinę o ożenku księcia Czartoryskiego. Usłyszawszy to, Dorota wybuchnęła łkaniem i wybiegła gwałtownie[18].

Złamana podstępem księżniczka niedługo później przyjęła oświadczyny Edmonda de Talleyranda (1787-1872) i wyszła za niego niejako „na złość Adamowi”. Kontrakt ślubny podpisano 15 kwietnia 1809. Dorota miała niespełna szesnaście lat… Był to fatalny początek, a dalszy ciąg okazał się jeszcze gorszy. Małżeństwo nie było udane, mąż zupełnie do niej nie pasował, ale Dorota znalazła równego sobie partnera w osobie jego wuja, Charlesa-Maurice’a, którego z powodzeniem wspierała w dyplomatycznej i politycznej karierze. Jak pisał o niej S. Askenazy: „Koniec końcem została wydana za mąż, wywieziona do Paryża, została lwicą salonów paryskich, zasłużyła wyszukaną swoją perwersją na oburzenie pani George Sand, a na podziw Balzaca, figurowała wśród najokrutniejszych aktorek jego Komedji ludzkiej, jako pani Cadignan i pani de Langeais – ale nie zapomniała nigdy księcia Adama. I on jej nie zapomniał, zachował starannie w swoich papierach najdrobniejsze jej liściki, wszystkie świadectwa jej dziecinnego o nim rojenia”[19].

Dorota złożyła portret Czartoryskiego w trumnie Piattoliego (w 1809 roku). Czartoryski, mimo nalegań, portretu Doroty nie zwrócił[20]. Tak więc uczucie, jeśli nawet było, to nie rozwinęło się – i chyba nie przetrwało. A mogli być wspaniałą parą… Pod względem intelektualnym księżna Dino Czartoryskiemu zapewne nie ustępowała[21]. Można sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Europa – i sytuacja Polski – gdyby Dorota została żoną Czartoryskiego. Może to z nim stworzyłaby utalentowaną dyplomatyczną parę, z licznymi kontaktami i wiedzą? A może jednak doszłoby do głosu tradycyjne podejście (wystarczy przypomnieć, jak silny wpływ na syna miała matka Izabela) i Dorota byłaby z racji małżeństwa i macierzyństwa odsunięta od aktywności w sferze publicznej? Mogłaby co najwyżej zająć się działalnością dobroczynną…

Zrealizowała się natomiast w znakomitym „tandemie” z wujem jej męża, Charlesem-Mauricem de Talleyrand Périgord; można powiedzieć, że jak na owe czasy wykorzystała chyba maksimum możliwości, jakie mogła mieć kobieta. Dorota błyszczała później na salonach Francji i innych krajów zachodnioeuropejskich przy boku męża-dyplomaty, a jeszcze bardziej – jego starego, sławnego stryja. Spotykał ją niekiedy książę Adam w czasie swych podróży po Europie, a zwłaszcza w dziesięcioleciach jego emigracyjnej działalności: czy to w roku 1815 w Wiedniu, gdy uczestniczył w obradach kształtującego nowy europejski ład kongresu wiedeńskiego, czy w latach 30. w Paryżu, gdy jako emigrant polistopadowy starał się „wyryć na ścianach [europejskich] parlamentów prawa Polski”[22], czy wreszcie w trakcie pobytu w Berlinie podczas Wiosny Ludów w 1848 roku. Sama księżna Dino podobno zachowała wiele uprzejmej sympatii dla Czartoryskiego i sprawy polskiej, choć wynikało to raczej z pragmatyzmu. Na przykład wizytę księcia w Berlinie pod koniec lat 40. XIX wieku określiła mianem „nowej komplikacji”, co oddawało ówczesny nastrój kół dyplomatycznych i politycznych[23].

Dorota, jeśli wspominała Czartoryskiego w swoich zapiskach, czyniła to raczej z dystansem, a nawet złośliwie. Pod datą 1 września 1834 zapisała w swoim pamiętniku: „Książę Czartoryski przybył z kolei, jak zwykle dosyć leniwy, zdecydowany zamieszkać w Paryżu”[24]. On sam rzadko wspominał o niej – w swoich dziennikach z okresu 1813-17 częściej pisał o jej mężu i jego stryju niż o Dorocie.

Czy historia naszego kraju, w szczególności historia Wielkiej Emigracji, przebiegłaby inaczej, gdyby doszło do związku małżeńskiego tych dwojga niezwykłych, wybijających się ponad przeciętność, ludzi? Kto wie, być może serce polskiego uchodźstwa biłoby nie w paryskim Hotelu Lambert, ale w pałacu w Żaganiu? Dorota, tak samo jak matka Adama, Izabela, była wytrawną kolekcjonerką sztuki, mecenaską, umiała przyciągać wybitne osobowości. Miała to po swojej matce Dorocie von Medem, która również kochała sztukę i artystów i z położonej na dalekich rubieżach Europy wschodniej Mitawy uczyniła przybytek wyrafinowania i elegancji[25].

*

Adam Czartoryski, owszem, ożenił się, ale… dopiero dekadę później. Różne kobiety kolejno stanęły jeszcze na jego drodze, ale to znajomość z Dorotą była jego ostatnią, głębszą, sercową przeprawą. Zapisał sobie wtedy książę Adam: „Nadchodzi wiek, kiedy najpiękniejsza kochanka, jakiej służyć może człowiek honoru, to jest jego ojczyzna”. Ta najczystsza namiętność odtąd coraz bardziej zapełnia całe jego następne życie.

Jeśli chodzi o jego wymiar prywatny, posłusznie dostosował się do zamiarów matki, aby jego żoną została osoba równa mu urodzeniem. Poślubił – jeszcze młodszą od Doroty – księżnę Annę Zofię z Sapiehów (1799-1864), z którą miał czworo dzieci. Jednym z ciekawszych śladów, jaki po niej się zachował, jest ten, że Fryderyk Chopin zadedykował jej Rondo á la Krakowiak F-dur, op. 14.

 


[1]  Więcej o kontaktach Doroty z Talleyrandami w tekście: M. Cybowski, J. Kapica-Curzytek, Księżna Dorota i Talleyrandowie. Historia małżeństwa i przyjaźni, „Pro Libris” 2021, nr 3/4.

[2]  J. Orieux, Talleyrand, czyli niezrozumiany sfinks, Warszawa 1989, s. 456.

[3]  J. Skowronek, Adam Jerzy Czartoryski (1770-1861), Warszawa 1994, s. 146.

[4]  https://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/scipione-piattoli-1749-1809-eks-pijar-erudyta-pedagog-sekretarz. Zob. także: W. H. Zawadzki, A Man of Honour. Adam Czartoryski as a Statesman of Russia and Poland, 1795-1831, Oxford, 1993, s. 116-117.

[5]  W. Banach, Czartoryscy, czyli wieczna pogoń, Poznań 2022, s. 337.

[6]  J. Skowronek, dz. cyt., s. 145.

[7]  M. Handelsmann, Adam Czartoryski, t. 1, Warszawa 1948, s. 46.

[8]  S. Askenazy, Szkice i portrety, Warszawa 1937, s. 272-273.

[9]  J. Orieux, dz. cyt., s. 455.

[10] Tamże, s. 456.

[11] S. Askenazy, dz. cyt., s. 272-273.

[12] Tamże.

[13] J. Skowronek, dz. cyt., s. 146.

[14] J. Orieux, dz. cyt., s. 462.

[15] S. Askenazy, dz. cyt., s. 273.

[16] J. Orieux, dz. cyt., s. 462.

[17] S. Askenazy, dz. cyt., s. 273-274.

[18] B. Koska, Dorota de Talleyrand-Périgord – księżna Dino i Żagania, 2022, s. 31.

[19] J. Skowronek, dz. cyt., s. 145.

[20] Jenerał Zamoyski, t. 3 (Poznań 1914), s. 26.

[21] J. Skowronek, dz. cyt., s. 449.

[22] B. Koska, dz. cyt., s. 32.

[23] J. Orieux, dz. cyt., s. 454.

[24] B. Koska, dz. cyt., s. 32.

[25] J. Orieux, dz. cyt., s. 454.

The post Księżna Dorota i Adam Czartoryski – historia niespełnionej miłości appeared first on Pro Libris.

]]>
Joseph von Eichendorff w naszym regionie https://prolibris.net.pl/joseph-von-eichendorff/ Wed, 17 Jan 2024 08:57:49 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=11520 Joanna Kapica-Curzytek

The post Joseph von Eichendorff w naszym regionie appeared first on Pro Libris.

]]>

Joanna Kapica-Curzytek

Joseph von Eichendorff
w naszym regionie

Wiosną 2023 roku obchodziliśmy 235. rocznicę urodzin Josepha von Eichendorffa, niemieckojęzycznego poety doby romantyzmu, jednej z najwybitniejszych postaci w historii literatury naszych zachodnich sąsiadów. Mało kto wie, że dzieciństwo i wczesne lata młodości upłynęły mu na terenach dzisiejszej Polski.
Miejscem jego urodzenia była wieś Łubowice oddalona o 12 km od Raciborza (obecnie w województwie śląskim). Eichendorff kształcił się m.in. we Wrocławiu, jest pochowany na Cmentarzu Jerozolimskim w Nysie (województwo opolskie).

Jego poezja jest do dzisiaj czytana w Niemczech zarówno jako lektura szkolna, jak i dla przyjemności obcowania z pięknem literackiego języka. Wiersze budzą wiele emocji, urzekają melodyjnością, co docenili współcześni poecie kompozytorzy, tworząc pieśni do ich słów. Pisali dla Eichendorffa najwięksi, m.in. Robert Schumann i Felix Mendelssohn. Podmiot liryczny wierszy poety z Łubowic często przemawia w nich głosem wygnańca z rodzinnych stron, skazanego na tułaczkę po świecie. Do tego aspektu twórczości Eichendorffa nawiązuje np. Saša Stanišić, cytujący jego utwory w swojej znakomitej powieści Skąd, wyróżnionej w 2019 roku najbardziej prestiżową nagrodą literacką Niemiec: Deutscher Buchpreis[1].

Obok poezji Eichendorff pozostawił dorobek prozatorski. Jak przystało na człowieka swoich czasów, pisał wiele listów. Pozostawił także osobiste zapiski, choć z przykrością trzeba stwierdzić, że znaczna ich część została przez potomków poety świadomie zniszczona. Jednak odtworzenie jego biografii nawet z tego, co pozostało, nie pozostawia wątpliwości, że przez całe życie stosunkowo dużo podróżował. Po wiedzę udawał się – jak wspomnieliśmy wcześniej – do Wrocławia, studiował też w Halle. Ważnymi miejscami kształtowania się jego artystycznej osobowości były Berlin i Wiedeń. Kierunkiem podróży bywało też Drezno, a nawet – Paryż. Eichendorff jako urzędnik państwowy pracował m.in. na posadach w Gdańsku oraz Królewcu.

Chociaż dzisiejsza Ziemia Lubuska oraz jej pogranicze nigdy nie były miejscem jakiegokolwiek dłuższe-
go pobytu Eichendorffa, można w jego zapiskach znaleźć ciekawe wzmianki o podróżach przebiegających przez nasz region. Najlepiej udokumentowana – z tej racji, że szczególnie dramatyczna – okazuje się wyprawa Josepha oraz jego starszego brata Wilhelma z Wrocławia do Berlina w 1809 roku. Obaj pojechali tam na zaproszenie Otto von Loebena, pisarza i późniejszego bliskiego przyjaciela Eichendorffa, któremu razem z Josephem przyjdzie współtworzyć krąg poetycki Eleusischer Bund. To jemu Joseph  inspirację do rozwinięcia swojego literackiego talentu. Przyszły poeta wybrał się w tę podróż już po zaręczynach z Luisą von Larisch, choć wtedy  wszystko wskazywało na to, że nie był do końca pewny swoich uczuć.

W takim przypadku wyjazd to zawsze pożądana perspektywa, ale tylko pod warunkiem, że ma się na to pieniądze. Z funduszami już wtedy było krucho w rodzinie Eichendorffów, bo majątek, choć z pozoru spory, nie był najlepiej zarządzany przez ojca. Joseph i Wilhelm wykazali się desperacją, ale i młodzieńczą brawurą, decydując się na… spław Odrą na pokładzie barki transportującej węgiel. O jakimkolwiek kom

forcie podróży w naszym klimacie chyba nie mogło być mowy, jeśli wziąć pod uwagę, że ich wyprawa roz-
poczęła się 9 listopada.

Po wyruszeniu z Wrocławia, pierwszy nocleg wypadł w Brzegu Dolnym, gdzie rano braciom udało się nawet zwiedzić tamtejszy zamek. Dzisiaj nazywamy go Zamkiem Piastów Śląskich, choć ostatni ich potomek, Jerzy Wilhelm, zmarły w 1645 roku, był niemieckojęzycznym protestantem, o czym przypomniał niedawno Zbigniew Rokita w „Odrzanii”, reportażu o tzw. Ziemiach Zachodnich[2].

Już drugiego dnia rano doszło do wypadku – naprawdę niewiele brakowało, a w panteonie kultury europejskiej nie mielibyśmy Josepha von Eichendorffa… Barka, którą płynął z bratem, uszkodzona i obaj musieli ratować się skokami na brzeg. Nie było do niego daleko, ale Joseph omal nie został porwany przez rwący nurt rzeki. Na szczęście z trudem i w ostatniej chwili uchwycił się belki będącej częścią stojącego na brzegu młyna. To nie koniec nieszczęśliwych przygód, bo w okolicach Lubiąża pijany (!)  kapitan źle pokierował barką, która wbiła się w brzeg, co spowodowało przestój trwający całą noc.

Trasa podróży zawiodła braci Eichendorffów do Bytomia Odrzańskiego. Joseph zanotował w dzienniku, że było to miasto „położone na dosyć wysokim, niedostępnym brzegu”[3]. Obaj młodzi ludzie udali się na rynek do gospody „Pod Złotym Lwem”, gdzie, jak wspomina Eichendorff, był: „bilard, wrzaskliwa muzyka, w takt której tańczyli rzemieślnicy i wystrojone baby”[4]. Obiekt ten, choć przetrwał do powojennych
czasów, niestety, dzisiaj jest już nieczynny, ale nadal cieszą oko dwie pięknie odrestaurowane, połączone ze sobą kamienice, w których mieściła się wspomniana przez poetę gospoda.

Dalej przepływali obok „miło wyglądającego miasteczka Nowa Sól, za którym zakotwiczyliśmy w zalesionym brzegu”, relacjonuje Eichendorff. „Następnego ranka jasny świt przywitał nas szronem pokrywającym barkę  i całą okolicę […]. Po przebyciu kontroli celnej opuściliśmy nasz rodzinny Śląsk i znaleźliśmy się na terenie Brandenburgii. Monotonna, płaska okolica z liściastym lasem, bezbarwnym i smutnym o tej porze roku. Po przepłynięciu iluś mil naszym oczom ukazały się wzgórza pokryte winnicami, wśród których widać było niewielkie domki”[5]. Budzi miłe zdziwienie, że ten opis, czytany ponad dwieście lat później, brzmi jakże znajomo!

I znów pech podczas podróży, tym razem w Krośnie Odrzańskim. Barka, którą podróżowali bracia Eichendorffowie, znów miała wypadek: zahaczyła o załadowaną łódź i siłą bezwładu zniszczyła ogrodzenie nadbrzeżnego domu. Trzeba było przeczekać noc. Zwiedzanie miasta „w deszczu i błocie”, jak pisał Joseph, zdecydowanie nie należało do przyjemności, choć Krosno Odrzańskie musiało się spodobać, bo według jego słów było „większe i wygląda lepiej niż Racibórz”[6]. Obecnie proporcje między tymi dwoma miastami są odwrotne: Racibórz jest niemal pięciokrotnie większy od Krosna Odrzańskiego, liczącego sobie nieco ponad 11 tysięcy mieszkańców.

Niestety, miasteczko to okazało się dla braci Eichendorffów ostatnim punktem trasy rzecznej. Po kolizji próbowano wyruszyć dalej, ale tym razem barka utknęła na piaszczystej mierzei. Co gorsza, załamała się pogoda, rozpętała się śnieżyca, co ostatecznie uniemożliwiło kontynuowanie podróży. Z notatek w dzienniku Josepha wynika, że bracia przenocowali w wiosce niedaleko Krosna Odrzańskiego o nazwie Neudorf (nie udało mi się ustalić jej obecnej lokalizacji ani ewentualnej polskojęzycznej nazwy) i wynajętą furą pojechali w stronę Frankfurtu nad Odrą. Jeszcze tylko przeprawa na drugi brzeg Odry – i wreszcie możliwe było zatrzymanie się „w wygodnym zajeździe, gdzie po raz pierwszy od 14 dni mogliśmy się rozebrać przed pójściem do łóżek”[7], jak odnotował z wyraźną ulgą Eichendorff. Do Berlina dotarli na drugi dzień wynajętym trzykonnym zaprzęgiem.

Trudy podróży wpłynęły negatywnie na zdrowie Josepha von Eichendorffa, bo na początku grudnia zaczął on wykazywać objawy silnego przeziębienia. Tymczasem berlińskie życie było tak ciekawe, że próbował infekcję „przechodzić”, co skończyło się ciężkim zapaleniem płuc, trwającym aż dziewięć tygodni. I znów zagrożone było życie młodego Josepha… Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Tamten pobyt w Berlinie okazał się bez wątpienia przełomowy dla młodego poety z Łubowic. Nawiązał tam bardzo dużo kontaktów. Poznał m.in. Heinricha von Kleista, urodzonego we Frankfurcie nad Odrą, również znaną postać niemieckiego romantyzmu. Eichendorff wspomina w swoim dzienniku zabawy z chrześniaczką Kleista, Cecilią, która była córką ich wspólnego znajomego Adama Müllera, publicysty i dyplomaty[8]. Eichendorff znał już wcześniej twórczość o jedenaście lat starszego Kleista, którego dzieła, wraz z utworami innych autorów, połykał „z głodem aż do znużenia”[9].

Czas, w którym przebywał w Berlinie Eichendorff, był też szczególny w historii tego miasta. Niecały rok wcześniej skończyła się okupacja przez wojska napoleońskie. Narodowego ducha podtrzymywał tam przez cały czas jej trwania za sprawą swoich wykładów filozof Johann Gottlieb Fichte. Kontynuował je już w wolnym mieście, czemu po przyjeździe miał okazję przysłuchiwać się także młody Eichendorff.

W źródłach odnajdujemy jeszcze jeden ślad jego przelotnego pobytu w naszym regionie. Było to już pod koniec życia poety, na przełomie listopada i grudnia 1855 roku. Wtedy podróże wyglądały inaczej niż wczasach jego młodości, jeździło się już bowiem pociągami, szybszymi i o niebo wygodniejszymi niż węglowe barki… Od ponad dziesięciu lat funkcjonowała już Kolej Dolnośląsko-Marchijska, łącząca Wrocław z Berlinem. Była to ostatnia wspólna podróż Josepha von Eichendorffa i jego małżonki Luisy. Wyruszyli pociągiem z Berlina do Nysy, na usilną prośbę umierającej wtedy żony. Zanocowali w Żarach z 12 na 13 listopada 1855, o czym
możemy przeczytać w liście poety do syna Hermanna10. Niedługo później, 3 grudnia, Luisa zmarła w Nysie.

Joseph von Eichendorff przeżył żonę o dwa lata. W tym czasie podróżował jeszcze po Dolnym Śląsku.
Zmarł – również w Nysie – 26 listopada 1857 roku.

Jezioro i las.

1 S. Stanišić, Skąd, przeł. M. Gralińska, Wrocław 2022, omówienie tej książki: J. Kapica-Curzytek, Opowieść o kostiumie, https:// esensja.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=33208 [dostęp: 17 listopada 2023].

2 Z. Rokita, Odrzania, Kraków 2023.

3 M. Korzeniewicz, Joseph von Eichendorff inaczej, Kotórz Mały 2020, s. 52. Ten i następne cytaty – w tłumaczeniu autorki książki.

4 Tamże.

5 Tamże.

6 Tamże, s. 53.

7 Tamże.

8 Tamże, s. 61.

9 Cyt. za: J. von Eichendorff, Niegdyś przeżyłem. Erlebtes, Edycja dwujęzyczna, przeł. W. Kunicki, Kraków 2007, s. 15.

10 M. Korzeniewicz, Joseph von Eichendorff inaczej, Kotórz Mały 2020, s. 174.

The post Joseph von Eichendorff w naszym regionie appeared first on Pro Libris.

]]>
Maskarada https://prolibris.net.pl/maskarada/ Sun, 12 Nov 2023 18:08:38 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10295 Joanna Kapica-Curzytek

The post Maskarada appeared first on Pro Libris.

]]>

Joanna Kapica-Curzytek

Maskarada

 

Walc Maskarada Arama Chaczaturiana. Utwór powstał jako muzyka do dramatu Michała Lermontowa pod tym samym tytułem. W skrócie jest to historia męża, który niesłusznie oskarża żonę o niewierność, truje ją, a potem sam popada w obłęd.

To także opowieść o tym, że nasze własne obsesje mogą być przyczyną zguby.

Ten z pozoru romantyczny walc doskonale oddaje nastrój narastającej grozy. Początek tego jednak nie zapowiada. Przy tej muzyce tak łatwo sobie wyobrazić, że jestem na sali balowej. Mam na sobie przepiękną suknię w pastelowym, twarzowym kolorze. Znakomicie się bawię, jestem często proszona do tańca. Nikt nie domyśla się, że głośnym śmiechem i beztroską paplaniną maskuję rosnące napięcie. Cały czas czekam, że podejdzie do mnie ten, dla którego na ten bal przyszłam.

Wstrzymuję oddech. Nareszcie! Zbliża się i kłaniając się, prosi mnie do tańca mój wymarzony partner. Dotyka mnie delikatnie i nieśmiało, wymieniamy uśmiechy i spojrzenia, które mówią i obiecują wszystko. W tych ułamkach sekund rozstrzyga się przyszłość. Czy to nasze spotkanie przerodzi się w przelotny romans, życie rodzinne, zimną wojnę albo kurtuazyjną przyjaźń?

Mój tancerz wpatruje się we mnie, w jego oczach widzę uśmiech i niepewność, czy odpowiem na wszystkie dręczące go pytania. Pojawia się też niecierpliwość, jak gdyby chciał już teraz wiedzieć o mnie jak najwięcej.

Tańczymy walca.

Pochłonięta muzyką, nie zauważam, że nagle wkrada się między nas napięcie. Jest jak nagły poryw lodowatego wiatru, który burzy letnią aurę. Czuję silniejszy dotyk, mężczyzna przyciąga mnie bliżej. Zgaduje moje myśli, więc z początku się nie opieram.

Ale to nie jest zniecierpliwienie. W nieobecnym, szklistym wzroku coraz wyraźniej rysuje się szaleństwo. Partner coraz mocniej trzyma mnie mocno w objęciach. Nie mam jak uciec… Główny temat walca zapętla się i osacza. Wirujemy coraz szybciej, do utraty tchu, chcę przestać tańczyć, zatrzymać się, mam zawroty głowy, duszę się…

Ci, którzy z boku obserwują nas tańczących, myślą: jaki to piękny romans.

 

surrealistyczny rysunek przedstawiający twarze.

The post Maskarada appeared first on Pro Libris.

]]>
Tu jest Polska! Ale wszystko niemieckie (Świat na nowo Barbary Wysoczańskiej) https://prolibris.net.pl/swiat-na-nowo/ Wed, 22 Feb 2023 17:14:57 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=7553 Joanna Kapica-Curzytek

The post Tu jest Polska! Ale wszystko niemieckie (Świat na nowo Barbary Wysoczańskiej) appeared first on Pro Libris.

]]>

Tu jest Polska! Ale wszystko niemieckie

Barbara Wysoczańska, Świat na nowo, Wydawnictwo Filia, Poznań 2022, 608 s.

Miejscem akcji Świata na nowo Barbary Wysoczańskiej jest Nowa Sól tuż po drugiej wojnie światowej. To okres wielkich zmian na obszarze tak zwanych Ziem Odzyskanych, do ich przedwojennej przeszłości nie ma już powrotu. Jak to jest, gdy całe życie trzeba zaczynać od początku, walcząc przy tym o miłość i dokonując trudnych wyborów?

To już trzecia powieść Barbary Wysoczańskiej. Tym razem autorka poświęca utwór swojemu rodzinnemu miastu, gdzie urodziła się w 1980 roku. Wcześniej zadebiutowała znakomicie przyjętym utworem Narzeczona nazisty (Wydawnictwo Filia, 2021), na uwagę zasługuje także Siła kobiet (Wydawnictwo Filia, 2022).

Przywołana w książce historia Nowej Soli wpisuje się w szerszy kontekst dramatu Ziem Zachodnich, które doświadczyły po drugiej wojnie światowej ruchu ludności: wyjechali lub zostali stamtąd wypędzeni Niemcy oraz autochtoni, a na ich miejsce przyjechali nowi mieszkańcy, Polacy, będący w przeważającej części przesiedleńcami z Kresów Wschodnich. Z punktu widzenia socjologii, na tych terenach doszło do zerwania i zaburzenia przekazu międzypokoleniowego. Okres po drugiej wojnie światowej to pierwsze miesiące i lata powstawania nowego społeczeństwa – z różnych grup, o różnej historii i tożsamości.

Jest lipiec 1945 roku. Poznajemy rodzinę Malczewskich z Drohobycza. Nie mają wyboru i muszą opuścić swoje rodzinne miasto. Pożegnanie jest traumatyczne i bolesne: zostawiają za sobą na zawsze nie tylko całe swoje dotychczasowe życie: majątek i rzeczy osobiste, ale także groby bliskich. Los zaprowadził ich do Nowej Soli – po powojennej zmianie granic miasta na Zachodzie Polski.

Początkowe fragmenty powieści są zdecydowanie najlepsze. Wiele emocji budzą sceny rozstania z rodzinnymi stronami Malczewskich oraz ich trudna podróż pociągiem na nowe miejsce zamieszkania. Towarzyszy temu wielkie poczucie niepewności. „Jak to możliwe, że kiedyś byliśmy ludźmi – mieliśmy normalne domy, codzienność, obowiązki, pracę i naukę – a teraz jesteśmy istotami bez przyszłości, za cały majątek mając garstkę rzeczy osobistych i wspomnienia”, zastanawia się główna bohaterka, dwudziestokilkuletnia Lidia Malczewska. Ale jest i nadzieja: „Będzie dobrze […]. Najważniejsze, że wciąż żyjemy. Tylko to się liczy. Reszta się ułoży”, pociesza Lidię jej siostra.

I rzeczywiście, zaczyna się układać, i to nadspodziewanie szybko. Lidia wpada w oko Szczepanowi Andryszkowi, wysoko postawionemu wojskowemu, który w mieście czuwa nad bezpieczeństwem i porządkiem. 

Okładka książki. Przedstawia kobiece ręce trzymające walizkę, na której napisane jest Świat na nowo

Jest on przedstawicielem Ministerstwa Ziem Odzyskanych, nadzorującym przyjmowanie repatriantów ze Wschodu. W jednej z pierwszych scen powieści wita nowo przybyłych na stacji kolejowej w imieniu władz i burmistrza miasta Bronisława Klaczyńskiego. W mieście, rzecz jasna, stacjonują także oddziały Armii Czerwonej, „którym wszyscyśmy winni wdzięczność i szacunek za uratowanie z rąk okupanta i wyzwolenie tych ziem […] To wasi bracia!”, poucza Andryszek nowo przybyłych i mobilizuje ich, aby pokazali, że „ocalała z rąk niemieckich piastowska ojcowizna” jest warta Polaka.

Postać Szczepana Andryszka skupia w sobie doświadczenia i biografie, a przede wszystkim dramaty wielu żołnierzy, którzy wstępowali do formowanych na terenie Związku Sowieckiego dwóch armii Wojska Polskiego. On sam miał świadomość, jaka jest cena podźwignięcia z gruzów Polski, ale, jak czytamy w powieści: „nie miał ani kompetencji, ani odwagi, żeby sprzeciwić się panującym nastrojom”. Wybrzmiewa tu także gorycz: „[…] skoro Zachód odwrócił się od umęczonej Polski, to musieli przyjąć, co dawał Stalin. Dla Szczepana i setek innych Polaków była to jedyna droga do wolności”.

Lidia znajduje zatrudnienie jako pielęgniarka w sowieckim szpitalu wojskowym, pensję będzie mieć wypłacaną w rublach. Trafia do nowego miejsca nie bez obaw – tak trudno jest zapomnieć o brutalności sowieckich żołnierzy i działaniach NKWD tam, gdzie mieszkała wcześniej. Czy tutaj będzie inaczej? W gabinecie dyrektora szpitala wisi portret Stalina. Malczewskiej trudno zrozumieć, że skoro Polska jest już wolna, to dlaczego panoszą się tu czerwonoarmiści… Ma też żal, że to przecież Sowieci wyrzucili z domu ją wraz z rodziną. Ich obraz w powieści nie jest pozytywny i odpowiada negatywnym stereotypom przypisywanym radzieckim żołnierzom.

Wysoczańska kreśli też obraz odradzającej się Nowej Soli. Miasto zaludnia się z tygodnia na tydzień, wznawiana jest praca zakładów przemysłowych, uruchamiane są sklepy, punkty usługowe i szkoły. Działa port rzeczny i stocznia, gdzie próbuje się odbudować barki, wcześniej zatopione w wyniku działań wojennych. Niestety, władze miasta mają też spory kłopot – trzeba wysłać materiał do odbudowy stolicy, którego w mieście brakuje.

W Świecie na nowo mamy czytelne nawiązania do ówczesnej polityki nowych władz, aby „oczyścić przedpole” z wrogich bądź niepewnych politycznie osób (wątek sąsiada Malczewskich, Bogusławskiego). Wszystko musiało iść zgodnie z linią przyjętą przez Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej… Było to ważne zwłaszcza przed referendum w czerwcu 1946 roku (trzy razy „tak”) oraz późniejszymi wyborami do Sejmu w styczniu następnego roku. W obu tych wydarzeniach aparat bezpieczeństwa usilnie pracował nad sfałszowaniem wyników i nie ustawał w werbowaniu osób, pomocnych w „zaprowadzaniu porządku”. Po stronie „przekonanych” znalazł się między innymi jeden z członków rodziny Lidii. Ale wśród wielu mieszkańców panuje poczucie tymczasowości i przekonanie, że Niemcy jeszcze tu wrócą…

Kim byli ludzie, którzy mieszkali wcześniej na Ziemiach Odzyskanych, także w Nowej Soli? Zostały po nich domy i mieszkania, a w nich ubrania oraz sprzęty gospodarstwa domowego. Tworzyły ich życie. Na ten temat reporterską książkę Poniemieckie (Wydawnictwo Czarne, 2019) jakiś czas temu opublikowała Karolina Kuszyk. W tym kontekście na uwagę zasługuje w Świecie na nowo dramatyczny wątek Grety Schwarz. Szkoda jednak, że nie został zaznaczony w książce wyraźniej. Ale i tak rodzą się wokół niego etyczne pytania, związane z postawami członków rodziny Malczewskich.

Świat na nowo nie jest oczywiście dokumentem historycznym, ale można się w fabule doszukać wielu ciekawych scen pokazujących, jak ówcześnie wyglądały nowe porządki na Ziemiach Odzyskanych. „Tu jest Polska!”, deklarował Szczepan Andryszek, witający repatriantów. „Ale wszystko niemieckie!”, krzyczał ktoś w tłumie przyjezdnych.

Ta powieść to przede wszystkim romans – i jeśli wziąć pod uwagę to kryterium, książka spełnia oczekiwania. Pewnego dnia do sowieckiego szpitala zostaje przywieziony ciężko ranny partyzant, Janek Zieliński. Wymaga szczególnej opieki – i nic dziwnego, że między nim a Lidią, jego opiekunką, rodzi się także głęboka więź. Czy romans odmieni życie obojga? Niestety, sprawy wydają się o wiele bardziej skomplikowane. Główna bohaterka staje przed życiowymi dylematami, a jej wybory naznaczone są dramatem. W tamtych czasach porywy serca miały również zabarwienie polityczne, czego dowodzi ostateczna konfrontacja pomiędzy dwoma mężczyznami, darzącymi uczuciem Lidię. Jak zostanie oceniona postawa jednego z nich, który miał wszelką możliwość, aby zniszczyć „tego drugiego”? Epilog jest także symboliczny i wymowny, wskazuje bowiem, że mężczyzna ten nie zaprzedał całej swojej duszy nowej władzy. Wcześniej też jesteśmy świadkami przeżywanych przez niego coraz większych wątpliwości dotyczących podejmowanych decyzji.

Świat na nowo ma, niestety, trochę słabszych stron. Na pewno warto byłoby ponownie przejrzeć tekst pod kątem ewentualnych nieścisłości oraz błędów językowych (pojawia się fraza „ubrała odświętną sukienkę”). Zbyt często pojawia się mało fortunny zwrot „ledwo dycha”. Być może fabuła nie zawsze ma też odpowiednią głębię, zwłaszcza pod koniec. Co więcej, trudno mi się też pogodzić z tym, że tak wiele elementów akcji, pełnych ciekawych i dramatycznych niuansów (na przykład dalsza historia Szczepana i pewnego raportu), znalazło się zaledwie w epilogu. Ma on niecałe trzydzieści stron, ale stanowiłby solidny zadatek, kto wie, czy nie na kolejny tom tej historii? Budzi to niedosyt, tym bardziej że finał miejscami sprawia wrażenie skleconego naprędce i sztucznego.

Powieść broni się tym, że widać w niej czytelny zamysł autorki, aby sportretować pierwsze lata Polski Ludowej w swoim rodzinnym mieście. Barbara Wysoczańska pisze sprawnie, obrazowo i żywo, umiejętnie rozmieszczając dramatyczne akcenty. Lektura nie nuży i budzi emocje. Będzie z pewnością interesująca nie tylko dla potomków repatriantów ze Wschodu, osiedlających się po wojnie na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, w nowej polsko-sowiecko-niemieckiej rzeczywistości. Z pewnością wielu z nich powtarzało sobie, że „reszta się ułoży”. Z perspektywy czasu dostrzegamy, że ułożenie sobie tego tytułowego „świata na nowo”, choć przyszło trudno i miało swoją cenę, nie było dla ówczesnego pokolenia niemożliwe. Dzięki temu mogło zaistnieć tutaj życie przyszłych pokoleń, które jednak muszą być świadome przeszłości.

Trzeba podkreślić, że Barbara Wysoczańska to kolejna świetna autorka związana z Ziemią Lubuską, która portretuje losy kobiet na tle trudnej historii zachodnich terenów Polski. Ten kontekst znakomicie uchwyciła też Zofia Mąkosa, zwłaszcza w dwóch pierwszych tomach swojej trylogii Wendyjska winnica: Cierpkie grona (Wydawnictwo Książnica, 2017) oraz Winne miasto (Wydawnictwo Książnica, 2019). Warto zwrócić uwagę, że obie pisarki są z wykształcenia historyczkami. Tak zwane Ziemie Odzyskane są terytoriami, które mają swoją osobną, bolesną przeszłość, o której, jak się wydaje, stosunkowo od niedawna udaje się mówić bez przemilczeń i uprzedzeń. Bardzo cieszy, że wątki te zaczynają być obecne również w literaturze popularnej, wykraczającej poza regionalny obieg.

Joanna Kapica-Curzytek

The post Tu jest Polska! Ale wszystko niemieckie (Świat na nowo Barbary Wysoczańskiej) appeared first on Pro Libris.

]]>
Na pełnych obrotach https://prolibris.net.pl/na-pelnych-obrotach/ Sun, 11 Dec 2022 15:03:03 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5920 Joanna Kapica-Curzytek

The post Na pełnych obrotach appeared first on Pro Libris.

]]>

Na pełnych obrotach

Marcin Mielcarek, Sztuka latania, Anagram, Warszawa 2022, 165 s.

Sztuka latania to niebanalna proza, łącząca w sobie elementy powieści obyczajowej oraz romansu z wątkami erotycznymi. Ale przede wszystkim to manifest młodości.

Książka stanowi debiut powieściowy urodzonego w 1996 roku Marcina Mielcarka, który wcześniej publikował krótsze formy prozatorskie. W 2021 roku ukazał się jego zbiór opowiadań pt. Parada myśli nocnych (wydany nakładem Miesięcznika Społeczno-Kulturalnego KREATYWNI).

Bohater powieści, dwudziestokilkuletni Karol, rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. Przyjeżdża do dużego miasta, w którym wynajmuje pokój. Symbolicznie zrywa więzi z rodzicami i od tej pory zaczyna się jego samodzielne, dorosłe życie. Już od pierwszych stron bohater – a zarazem narrator – daje się poznać jako wnikliwy obserwator rzeczywistości, a przy tym ktoś bardzo wrażliwy. Te dwie cechy są jak najbardziej istotne, bo młody mężczyzna marzy o karierze pisarskiej.

Zanim jednak będzie mógł utrzymać się z pisania (czy rzeczywiście to możliwe?), musi się zatroszczyć o codzienny byt. Karol zahacza się w tymczasowej pracy, która nie daje specjalnie perspektyw, ale pozwala w miarę skromnie przeżyć. 

Szybko pochłania go życie „na pełnych obrotach” – czego zapis znajdziemy w Sztuce latania.

Powieść nawiązuje do idei powieści pikarejskiej. Mamy tu głównego bohatera – zawadiakę i trochę „łotrzyka”, idącego przez życie z uśmiechem i bez większych trosk. Inaczej niż w utworach klasycznych, nie jest on w żadnej mierze „czarnym charakterem”; Karol jest dobry, inteligentny, ma swój system wartości i wyrobione poglądy na wiele spraw. „Człowiek jest tylko raz młody”, pisał Ernest Heming- way. Chłopak korzysta z uroków młodości jak tylko się da: jest relacja „bez zobowiązań”, dobry seks, ale są też marzenia o idealnym, czystym uczuciu. Jak to wszystko ze sobą pogodzić?

Nie będę zdradzać zbyt wiele z fabuły, powiem tylko, że w niejednym miejscu czeka nas zaskoczenie. W powieści znajdziemy ciekawie zarysowane postacie. Są to bardzo zwyczajni, przeciętni ludzie. Każdemu tutaj o coś chodzi, każdy chce żyć na swoich warunkach. Czasami zdarza się, że losy niektórych bohaterów wchodzą ze sobą w kurs kolizyjny…

Sztuka latania raczej nie aspiruje do tego, by być literackim portretem pokolenia Z, które ma utrudniony start w dorosłość i stosunkowo niewiele perspektyw na stabilizację. Jednak bez wątpienia powieść tę można nazwać manifestem młodości – ze wszystkimi jej radościami i niepokojami. Symboliczny jest tytuł – żeby móc wyfrunąć z gniazda i polecieć daleko, aż „na koniec życia”, trzeba nauczyć się latać…

Marcin Mielcarek ma lekkie pióro, przez swój literacki świat prowadzi nas niezwykle swobodnie i z wyczuciem. Dialogi brzmią naturalnie i mają swój rytm. Niejedna scena ma w sobie potencjał satyryczny, choć można go było, jak sądzę, wykorzystać pełniej. Utwór zyskałby wtedy „to coś”, ponieważ są miejsca, w których trochę trudno nam odgadnąć, po co powstała ta książka. Ale to niekoniecznie musi być zarzut – autor po prostu pisze, bo potrafi, a co więcej – potrafi to robić naprawdę dobrze, angażując nasze emocje i uwagę. Przy okazji, warto byłoby jeszcze przejrzeć tekst pod kątem drobnych stylistycznych usterek w rodzaju: „ubraliśmy buty”, „wydawała się być” czy „ciężko zapamiętać”.

W Sztuce latania znalazły się refleksje Karola o pisaniu: „[…] słowa tworzące zdania, zdania zamieniające się w życie”. Tym właśnie jest ta powieść: samym życiem, które dodatkowo zamienia się w spełnione marzenia. To przywilej młodości!

Joanna Kapica-Curzytek

The post Na pełnych obrotach appeared first on Pro Libris.

]]>
Duch czasów (Zofia Mąkosa, Makowa spódnica. Kamień w wodę) https://prolibris.net.pl/duch-czasowzofia-makosa-makowa-spodnica-kamien-w-wode/ Sun, 11 Dec 2022 12:06:43 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5778 Joanna Kapica-Curzytek

The post Duch czasów (Zofia Mąkosa, Makowa spódnica. Kamień w wodę) appeared first on Pro Libris.

]]>

Duch czasów

Zofia Mąkosa, Makowa spódnica. Kamień w wodę, Książnica, Poznań 2022, 432 s.

 

Makowa spódnica. Kamień w wodę to pierwsza część cyklu historyczno-obyczajowego. Przenosimy się do połowy XVII wieku, na ówczesne pogranicze Brandenburgii i Śląska. Nawet najbardziej burzliwe i niepewne czasy nie są w stanie odebrać ludziom siły życia, marzeń i nadziei na poprawę losu.

Autorka ma już na swoim koncie świetną (i wyróżnianą nagrodami) trylogię o Ziemi Lubuskiej Wendyjska winnica, zapoczątkowaną książką Cierpkie grona. Nowa powieść też rozgrywa się na zachodzie dzisiejszej Polski – w Karge. Obecnie jest to miasto Kargowa, leżące na styku granic województwa lubuskiego i wielkopolskiego. W czasach, gdy toczy się akcja książki, był to również obszar przenikania się różnych wpływów politycznych, religijnych i obyczajowych, co autorka tutaj szeroko pokazuje. Jako historyczka z wykształcenia czyni to znakomicie i z wielką znajomością rzeczy.

Wyraziste i bardzo „filmowe” postacie mierzą się z licznymi dylematami, których źródłem jest duch czasów. Wszyscy muszą stawić czoło życiowym nieszczęściom. Nie bez znaczenia jest chwiejna sytuacja polityczna: to okres w przededniu wybuchu wojny polsko-szwedzkiej, która niejedno zmieni w życiu bohaterów. Szczególnego znaczenia – z naszej dzisiejszej perspektywy – nabiera sugestywny, przejmujący opis zarazy, pustoszącej domostwa.

Tytuł książki jest jakże symboliczny, ponieważ to kobiety i ich losy wysuwają się tutaj na pierwszy plan. Nie godzą się na przypisane im role, pragną żyć po swojemu i przełamywać tradycyjne ograniczenia. Mała Rozalka, gdyby była chłopcem, na pewno mogłaby się uczyć. Kucharka Agata chciałaby pójść za głosem serca, ale nie pozwalają jej na to reguły panujące w społeczności. Wiga, niemłoda już zielarka, żyje na uboczu; w świecie roślin znajduje remedium na niemal każdą dolegliwość ciała i ducha. Tylko sobie nie może pomóc w głębokiej rozpaczy. A to jeszcze  niecałe zło, które ją dotyka. I ona, i ktoś jej bardzo bliski płacą za swoją inność wysoką cenę. Motyw spódnicy w kolorze makowego kwiatu, ciekawie wpleciony w całość powieści, jest naprawdę intrygujący.

Warto też zwrócić uwagę, jak niemal każda scena powieści mocno osadzona jest w świecie przyrody. Opisy są dopracowane do ostatniego szczegółu, a jednak nie nużą i nie przytłaczają, tworząc doskonałą, wręcz zjawiskową scenografię dla żywo i barwnie opowiedzianych losów bohaterów. Makowa spódnica. Kamień w wodę bardzo wyróżnia się pięknem języka i narracji. Dostajemy więc książkę, która dostarczy nam mnóstwa czytelniczej przyjemności. Jest tu wiele do przeżycia i do odkrycia. Cały cykl zapowiada się zatem naprawdę interesująco.

Joanna Kapica-Curzytek

 


Recenzja ukazała się w e-magazynie www.esensja.pl

The post Duch czasów (Zofia Mąkosa, Makowa spódnica. Kamień w wodę) appeared first on Pro Libris.

]]>