Proza Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/category/proza/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Thu, 22 May 2025 12:28:00 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Proza Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/category/proza/ 32 32 I żeby to wszystko szlag jasny trafił https://prolibris.net.pl/i-zeby-to-wszystko-szlag-jasny-trafil/ Tue, 20 May 2025 12:59:19 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15846 Władysław Edelman

The post I żeby to wszystko szlag jasny trafił appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

I żeby to wszystko szlag jasny trafił*

Nikt nie znał drogi do Pałacu. Wiedzieliśmy wszakże, że on jest, że góruje nad nami, czuliśmy jego wszechobecną władzę i baliśmy się jej. Tej władzy się baliśmy. I tego gmachu, o którym ludzie mówili, że wielki, że ma tysiąc okien, które dzień i noc świecą jasnym blaskiem, niczym słońce w zenicie i że Pan Hrabia ma ziemi tyle, ile wszyscy pozostali hrabiowie na całym świecie.

Jedynie Kazimierz, który Klucznikiem był u hrabiostwa, znał tę drogę jak własną kieszeń. Biedny on był jak my wszyscy we wsi, ale obnosił się z tą swoją funkcją, jakby panem jakim był, a po prawdzie, to tylko co wieczór robił obchód hrabiowskich włości, sprawdzał, czy wszystko jest w porządku, zamykał rozliczne komórki, stodoły, stajnie, bramy, wierzeje, drzwi i wszystko, co tylko było do zamknięcia, a także czuwał, czy złodziej jakiś nie czyha na jego bogactwa. I odnosił Panu Hrabiemu pęk kluczy, nanizanych jak paciorki różańca na wielkie druciane koło, którym idąc potrząsał i dzwonił, jak nie przymierzając, w kościele na podniesieniu.

Bywało, że któryś z nas, od Cianciary po pijaku wracając, drogę do domu pomylił i tak długo kluczył po polach, po lasach, po sadach, że nie wiedząc jak i kiedy, stanął na wprost Pałacu, onieśmielony jego potęgą. Bywało, że z tego strachu, a bardziej i z tego, że sił w nogach już nie miał, zaległ gdzieś pod drzewem i do rana przespał. Tyle że jak się obudził, to się okazywało, że pod własną chałupą śpi, a Pałacu nie widać, i nie wiadomo, czy to się wszystko nie przyśniło, nie majaczyło po gorzałce.

Najwięcej o Pałacu opowiadał Jasiek, ale temu tym bardziej wierzyć nie można, bo to pijak największy z nas wszystkich. Zaklinał się jednak na ojca, matkę i wszystkich świętych, że czas jakiś temu, trzeźwym będąc, złodzieja złapał, co jabłka w hrabiowskim sadzie kradł. To znaczy złapał i nie złapał jednocześnie, bo złodzieja z workiem widział, a jak tylko w jego stronę poszedł, to złodziej zniknął. Dziwne to było i osobliwe, bo sad już prawie nagi był, i nie miał gdzie się schować. Chodził więc od drzewa do drzewa, obchodził je wokoło, w liście i gałęzie zaglądał, „jesteś tam, jesteś?”, wołał i nic, poza skowronkiem, co nad sadem wysoko wisiał i dzwonił, znaleźć nie mógł.

Mogło też być i tak, że to nie hrabiowski był sad, tylko ten w Boleszycach, w którym ktoś do drzew laski trotylu poprzywiązywał i odpalił. I jak huknęło, to z drzew tylko kikuty zostały, a i Jasiek od tego ogłuchł, we łbie mu się pomieszało i dlatego pewnie głupoty opowiadał. To musiało być tego dnia, kiedy pod nieobecność ojca postanowiłem naszego gniadego osiodłać i przejechać przez wieś z dzidą z leszczynowego kija wystruganą i w ostrogach z drutu. Koń nijak nie chciał mnie słuchać, szedł, jak chciał, jak to koń od wozu, a nie pod jeźdźca. Skończyło się tym, że po kilku nieudanych próbach koń miał boki drutem poranione, ja – pięty, a gniady tego huku z sadu się wystraszył, dęba stanął, zrzucił mnie na ziemię i uciekł w pole.

A złodziej, okazało się, faktycznie był, tylko nie wiadomo, czy ten sam, czy inny, bo go ojciec z Walkiem na polu złapali, jak kartofle kradł.

Narobił on nam, ten złodziej kłopotu, bo to już i po rewolucji, i po wojnie było, i nikt nie wiedział, co jest czyje. I myśleliśmy, żeby go wolno puścić, bo nawet mu dobrze z oczu patrzyło, mówił jak pan jakiś, tłumaczył się, że myślał, że to pole, co do niedawna hrabiowskie było, to teraz jest nasze wspólne, więc że bierze, jak ze swojego.

Ale i pomógł nam on, nie taki z niego zły człowiek był, bo Pietrek akurat list do Hrabiego pisał i dukał, i kleksy robił, a ten, psiajucha, siadł i napisał w trymiga. Tośmy mu wyrozumiałość okazali i wódki nalali, żeby się z nami za rewolucję napił. Wypił, i owszem, a jak mu się już dobrze z głowy kurzyło, to opowiedział, co się w Pałacu działo za czasów jego tam służby. „Bo ja Jakub jestem”, mówił, „znam Hrabiego i Hrabinę, a szczególnie to Hrabiankę dobrze znam”.

Na to się Pietrek rozpłakał i powiedział, że się z nią ożeni, jak dorośnie. Że będzie jej włosy rozczesywał, śniadania jej do łóżka przynosił, i tak się w tej myśli rozpędził, że aż w chorobę popadł i nijak nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że te czasy się już skończyły, że teraz to my jesteśmy panami, a Hrabia i cała jego rodzina to nam będą teraz służyć. I że to jest właśnie sprawiedliwość.

Dziwne to nam się zdało, ale pewnie i miał Jakub rację, bo mówił, że Pałac już prawie pusty, że można tam iść i brać, co się chce, choćby i książki, i on tych książek to sobie workami do domu naznosił. Na to Babka, jak do niego z gębą nie skoczy, że on głupi chyba, że książka to jedna tylko ważna, do nabożeństwa, a jak on wie, że tam można brać, to niech idzie i przyniesie nam ze spichlerzy żyta, owsa, chleba i co tylko się da, a książki, to niech se w dupę wsadzi.

Wtem drzwi się z hukiem otworzyły i ludzie jacyś do izby weszli. Starzec ciężką walizę w ręku trzymał, inny makatkę, na której wyszyte było: „Gość w dom, Bóg w dom”, inny jeszcze, po amerykańsku gadający, torby kolorowe miał i prezenty dawał. Tośmy go od razu zapytali, czy w tej Ameryce nie spotkał naszego dziadka, co tam właśnie uciekł po tym, jak karbowemu głowę kosą uciął za to, że babkę w tyłek klepnął. Nic on ani pozostali na temat dziadka nie wiedzieli, a przyszliśmy, mówią, bo nas ten pan, i tu na Bolesia pokazali, zaprosił na czuwanie przy zmarłej Gospodyni.

Porozsiadali się zaraz przy stole i do jadła zabrali, chwaląc, że to wszystko takie dobre, wiejskie. Ten starzec z walizą, na Emeryta wyglądający, to z niej książki sobie powyjmował, usiadł w kąciku i do czytania się zabrał. Pytaliśmy, czy je też z Pałacu ma, ale powiedział, że sobie wszystkie kupił.

Na to odezwały się dwie panienki, chyba Turystki, bo niekompletnie ubrane były, jakby znad jeziora dopiero przyszły, i mówią, że jak pan Emeryt tyle czyta, to z pewnością wie, co jest dobre, co złe, co to jest sprawiedliwość i czy rewolucje są potrzebne, skoro nic z nich nie wynika, poza tym, że kto inny władzę nad pozostałymi ma. Emeryt zamyślił się, rozejrzał się po izbie, spojrzał na zegar z kukułką, potem na Gospodarza i rzekł: „już czas”. Nie wiedzieliśmy zrazu, co to znaczy, lecz kiedy wstał i wyszedł z izby, wszyscyśmy ruszyli za nim. Telewizor tylko w izbie włączony został, w którym pokazywali, jak Boleś konno, w kowbojskim kapeluszu, co go od tego Johna z Ameryki dostał, stado amerykańskich krów przegania.

Rzekł nam starzec, że aby nasze troski i choroby zniknęły, przejść musimy dziewięć mostów. Nikt nie śmiał o nic zapytać, wyszliśmy wszyscy na drogę, jak kto stał, Ojciec wrócił tylko do chałupy po kapelusz, co mnie zdziwiło. „Kapelusz bierzesz, gorąco dziś”, powiedziałem. „A jak Hrabiego spotkamy, to jak się ukłonić?”, zapytał w odpowiedzi. „Może i racja”, odrzekłem. Ojciec zapytał jeszcze, czy Matka idzie z nami, ale odpowiedziałem mu, choć wiedziałem przecież, że nie żyje, że nie, bo musi tej białej kokoszki poszukać, bo się znowu zgubiła.

I poszliśmy. A była to jakby podróż żywych z umarłymi, marsz czasów przeszłych i obecnych, procesja sprawiedliwości i niesprawiedliwości, w której wszystko zmieszane zostało jak w kotle, pod którym nie wiadomo Bóg czy Diabeł pali. Idąc śpiewaliśmy „Kamień na kamieniu, na kamieniu, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień”. Jedni pod nosem mrucząc, inni głośno. Ja jeden chyba tylko nie śpiewałem. No i ojciec.

Ojciec do pierwszego mostu szedł, na uboczu się trzymając, a gdy go przekraczaliśmy, plusk wielki się rozległ, jakby ktoś głaz do rzeki wrzucił. Od tego momentu ojciec zaczął pod nosem coś mamrotać i nieco bardziej wyprostowany szedł. Jak żeśmy drugi most mijali, to tak jak nie wierzę już ani w moc zaklęć, ani w Boga, Anioła, ani w Diabła, to pomyślałem o tej drodze asfaltowej, która zakałą we wsi się stała, bo przez nią nie można furmanką na drugą stronę przejechać, bo nic, tylko auto za autem jedzie, i żaden ciul nie przystanie. „I żeby te wszystkie auta szlag jasny trafił”, zakląłem siarczyście i do wody splunąłem.

Nie każdy mówił głośno, z jaką intencją most kolejny przekracza. Szymek Pietruszka nie mogąc się doczekać przyjazdu braci z miasta, chciał wiedzieć, czy ma grób, który już z Chmielem umówił i zaliczkę dał, na osiem trumien stawiać, czy na sześć. Walek, aby mu odpuszczone zostało, że tylu ludzi zabił, choć po prawdzie, to nie wiedzieliśmy, czy to, co on opowiada o tych zabitych, to prawda, czy nie. Klucznik chciałby się na stare lata nauczyć pisać i żeby zawsze wiedzieć, co Hrabiemu powiedzieć, jak odnosi klucze, kiedy ten zapyta: „i co tam u was, Kazimierzu?”.

Dotarliśmy wreszcie do ostatniego, dziewiątego mostu. Droga wszystkim nam dała w kość, bo słońce stało wysoko na niebie, jakby cały czas z nami szło, jakby nam dopiec chciało za nasze grzechy, przewinienia, za nasze nędzne życie. Pietrek, którego matka jego cały czas na rękach niosła, i sił już nie mając, upadała lub na bałyku szła, ozdrowiał nagle, co wszyscyśmy uznali za cud.

Gdy wracaliśmy do domu, trafił nam się jeszcze jeden most, kamienny, i wszyscy przechodziliśmy go już lekko, bo każdy pozbył się tego, co go dręczyło. Wtedy dopiero dostrzegliśmy, że w sporym oddaleniu od nas ktoś jeszcze szedł, kto jakby chował się, znikał za każdym wzgórzem, że to ktoś, kogo nie było na początku naszej drogi. Starzec kazał zaczekać, aby dowiedzieć się, kto on i dlaczego idzie z nami i nie z nami zarazem. Długo czekaliśmy na niego, widać było, że i on zdrożony strasznie był. A kiedy zrównał się z nami, zobaczyliśmy, że książkę w ręku trzyma, wielką, ciężką, opasłą, oprawną w skórę. Na grzbiecie jej jedno słowo tylko było: „AUTOR”.


*  Praca znalazła się w ścisłym finale II Konkursu Literackiego organizowanego przez Centrum Kulturalno-Biblioteczne w Gietrzwałdzie, Stowarzyszenie Gmina Pełna Cudów, Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie pt. Na kamieniu kamień. Wokół twórczości Wiesława Myśliwskiego. Tematem były międzypowieściowe spotkania bohaterów książek Wiesława Myśliwskiego.

The post I żeby to wszystko szlag jasny trafił appeared first on Pro Libris.

]]>
Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/piata-hipostaza-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Tue, 20 May 2025 12:26:32 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15827 Mirosław Kuleba

The post Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Piąta hipostaza

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Czesławowi Osękowskiemu

Jerzy Hulewicz, ilustracja do Genezis z Ducha Juliusza Słowackiego, Spółka Wydawnicza „Ostoja”, Poznań 1918. Drzeworyt oryginalny, 15 × 17,5 cm
Jerzy Hulewicz, ilustracja do Genezis z Ducha Juliusza Słowackiego, Spółka Wydawnicza „Ostoja”, Poznań 1918. Drzeworyt oryginalny, 15 × 17,5 cm

Najważniejszemu dziełu swojego życia Jerzy Hulewicz-pisarz nadał tytuł Ẻγὼ εἰμί; egō eimi ja jestem. To słowa Jezusa z Ewangelii Jana. Mistyczne niedopowiedzenie, za które Judejczycy chwycili kamienie, aby Zbawiciela zabić. Kiedy usłyszeli słowa, które brzmiały dla nich jak niesłychane bluźnierstwo: „Zaprawdę, zaprawdę mówię wam, pierwej niż Abraham się stał, jam jest”.

Hulewicz – artysta, malarz i grafik – stworzył wizerunki kobiet, które należą do najpiękniejszych w polskiej sztuce. To istoty z arkadyjskiego mitu, albo snu, gdzie piękno krystalizuje w postaciach smukłych dziewcząt zbudowanych z geometrycznych zagęszczeń światła.

Był apostołem rewolucyjnego ekspresjonizmu lat dwudziestych XX wieku. Kilka dekad po śmierci tego nurtu sztuki i literatury pisarz, Tennessee Williams, odkrył pewną formułę, która trafnie, choć anachronicznie, może opisać ekspresjonizm. To słynne boom! – „the shock of each moment of still being alive”, wstrząs spowodowany każdą chwilą istnienia, z opowiadania Man bring this up the road, a później z filmu Josepha Loseya. Wstrząs, nie przeżycie estetyczne czy intelektualna spekulacja, który musiał znaleźć wyraz w sztuce. To sztuka, która ten egzystencjalny wstrząs próbuje pochwycić i pokazać.

To jest ten moment, kiedy Chris Flanders zdejmuje z palca dopiero zmarłej gwiazdy filmowej, Flory Goforth, pierścionek z wielkim diamentem, aby go rzucić między skały klifu.

Czysta emocja chwili, budząca gwałtowną wewnętrzną ekspresję, wymagała najprostszych środków wyrazu: nerwowej, pośpiesznej kreski, brutalnej formy, rytmu, ostrego kontrastu czerni i bieli. Rewolucyjny bunt przeciwko społeczeństwu i dziedzictwu całej sztuki prowadził do awangardowej estetyki, kontestującej nawet dotychczasowy modernizm. Konieczna stała się ekstremalna deformacja rzeczywistości, kubizowanie kształtu dla nadania mu dynamiki, drastyczne prymitywizowanie formy. Twarz Chrystusa z drzeworytu Hulewicza Pocałunek Judasza zbudowana jest z siedmiu kresek. Była w tym jawna burzycielska, anarchistyczna intencja, płynąca po części z modnej nietzscheańskiej filozofii, a po części z lewicowych zapatrywań artystów.

W malarstwie ekspresjonizm objawił się dynamiką kompozycji, kolizją napięć i kierunków, zderzeniem barw. W grafice najlepsze efekty dawał linoryt i drzeworyt. Salome z innego drzeworytu Hulewicza porywa swoim tańcem całą rzeczywistość. To nie młoda dziewczyna, lecz drapieżca w najbardziej powabnej postaci. Nawet ścięta głowa proroka wiruje w obłąkanym tańcu, jego rozwiana broda oplata ciało tancerki, blask bijący od świętego oblicza spływa na nagie piersi Salome, a strugi krwi bryzgającej z tętnic szyi zdają się wnikać wprost do jej lubieżnie rozwartego łona.

Polski ekspresjonizm lat dwudziestych wytrysnął z poznańskiego „Zdroju”, pisma założonego i redagowanego przez Hulewicza. Zależność tego nurtu od dominującego ekspresjonizmu niemieckiego, od awangardy skupionej w ugrupowaniach Die Brücke i Der Blaue Reiter, później wokół pisma „Der Sturm”, widoczna w technice graficznej nie tylko artystów poznańskiego Buntu, ale także w kręgach ekspresjonistów krakowsko-zakopiańskich czy lwowskich, była zjawiskiem powszechnym w całej ówczesnej kulturze europejskiej. Oryginalnym rytem „zdrojowców” stało się ugruntowanie własnej wizji sztuki, a może przede wszystkim literatury, na mistycznej teozofii Juliusza Słowackiego.

Poszukując „już wprost z rozpaczą” – jak to określił Przybyszewski – proroka dla swojej buntowniczej postawy, „zdrojowcy” pasowali Wieszcza na ekspresjonistę. Rezerwuar nowej wiary został odkryty zwłaszcza w mistycznej kosmogonii wyłożonej przez Słowackiego w traktacie Genezis z Ducha, zdumiewającym świadectwie pogrążenia się poety w odmętach towiańszczyzny i prywatnej ezoteryki, postrzeganym przez niektórych jako wręcz majaczenie. Ogłoszono „spekulację mistyczną zasadą rewolucyjnej sztuki, wypływającej ze zdroju ducha”, napisał Stanisław Kasztelowicz, krytyk literackiej twórczości ekspresjonistów. Paradoksalnie, za przejaw proroczego prekursorstwa został przez nich uznany przebrzmiały, łabędzi śpiew schyłkowego romantyzmu.

Sam Słowacki postawił Genezis z Ducha na szczycie swojej twórczości, uważał ją za rzecz najważniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisał – „zawiera bowiem Alfę i Omegę świata”. Uznał dzieło za owoc objawienia, nie twórczości, a podczas pisania w stanie dwuletniej, samotnej ekstazy, „słuchając tylko wichru bożego we włosach”, miał wizje znaków z niebios. Zdawał sobie sprawę z niedoskonałości formy, ubranej w powłóczystą, majestatyczną prozę, zarazem jednak uznał Genezis… za ewangelię wyrytą na złotej tablicy, która z prawdy będąc, przetrwa wieki.

Co prawda, dzieło nie znalazło początkowo uznania wydawców. Biegeleisen w 1884 roku uznał je za dojrzały owoc obłędu mistycznego poety i suponował, że ten podczas pisania palił haszysz. Dopiero Lutosławski, wydawca z 1903 roku, określił Genezis… jako utwór „przenajcudowniejszy”, który Słowacki pisał nie dla kilku pokoleń, lecz dla tysiącleci.

Treścią Genezis z Ducha jest transformacja ducha dążącego do coraz doskonalszej formy istnienia. Wymowa dzieła jest dogłębnie egocentryczna: świadomość sublimacji własnego talentu Słowacki przeniósł na prawa wszechświata, w którym miał wedle tej wizji dokonywać się stały postęp i doskonalenie jako owoce pracy Ducha, działającego w aurze odwiecznej, bożej miłości. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż totalna pneumatyzacja natury w procesie „genezyjskiej” kosmogonii jest wyłącznie poetycką egzaltacją.

Duch, który prowadził pióro Słowackiego, by mógł przy uśpionych władzach rozumu, a jedynie „widzącą wiarą” odczytać zagadkę wszechbytu, zstąpił najwidoczniej także na Hulewicza, kiedy ten tworzył Egō eimi. Dedykował swoją egzegezę Ewangelii Jana, którą uważał za najdoskonalszą z czterech kanonicznych, „w duchu wierzącym”. Uprzedził, kto nie powinien brać jej do ręki: którzy wierzą tak słabo, że ich wiara może się zachwiać pod wpływem tych rozważań. Nie jest to bowiem zdrój katolickiej ortodoksji. Jest to rzecz „w Duchu ujrzana”; a Duch kędy chce, tchnie – jak napisano.

Już pierwsze zdania komentarza do tekstu ewangelisty dowodzą, jak zasadne są zastrzeżenia autora. Dzieje wszystkiego nie zaczynają się bowiem według Hulewicza słynnym zdaniem tej najbardziej tajemniczej z Ewangelii, które można postawić na samym szczycie chrześcijańskiej mistyki: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo”. Hulewicz sięga głębiej. Jego księgę z Ducha otwiera bezrodzajowe TO BÓG. Istność sama w sobie. „Bóg położyło kres swej bezosobowej wyłączności i zrodziło z siebie Boga Ojca, pierwszą w sobie Osobę”. Był to już – ale też dopiero wtedy – TEN BÓG, ewangeliczny τὸν Θεόν. Lecz to nie Hulewicz odkrył nieznaną chrześcijańskiemu trynitaryzmowi czwartą hipostazę Boga. Jest to koncepcja znana od tysięcy lat.

Jako wydawca artystycznej edycji Genezis z Ducha w 1922 roku, Hulewicz dał wyraz ideom Słowackiego w ilustrujących tekst oryginalnych drzeworytach. Jego prace egzemplifikują ekspresjonistyczną grafikę Buntu, niekiedy całkowicie już abstrakcyjną. Niepoznawalnemu nie można bowiem nadać formy. Hulewicz porywa się jednak na kreacyjny eksces, ukazując realny efekt pracy Ducha nie tylko w postaciach żywych stworzeń, ale też samego Stwórcę w działaniu. Pokazuje świat, który dopiero się staje. Stąd mamy jego pierwsze rudymenty, przybierające kształt w pierwszym obrocie sfer niebieskich, kiedy bezosobowe BÓG – niepoznawalny Absolut w jego aspekcie nieskończoności, pozaczasowego trwania, transcendencji – ziszcza się w duchowych bytach BOGA i jego żeńskiego dopełnienia, Szechini. Na drzeworycie Hulewicza oba aspekty boskiej istoty tworzą krąg, zakreślając w nieobjętej, kabalistycznej nadprzestrzeni Ejn Sof uniwersum Stworzenia. Kształt, jaki przybiera emanacja Boga, przypomina zwiniętego koliście węża, archaiczny symbol życia wszechświata. W ukrytym, ezoterycznym znaczeniu, jest to siła, która wprawia życie w ruch.

Nietrudno wskazać artystyczną inspirację dla edytorskiego przedsięwzięcia Hulewicza. W 1913 roku w Monachium ukazał się tom poematów prozą Wassilego Kandinskiego, zatytułowany KlängeDzwony, ozdobiony jego barwnymi drzeworytami. Był to plon poszukiwań przez artystę „czystego dźwięku języka”, który wprawia duszę w wibrację. Hulewicz naśladował tę mistrzowską edycję, rzeczywiście zachwycającą w każdym szczególe. Zastosował identyczny, jednoelementowy i bezszeryfowy krój pisma – Akzidenz-Grotesk, winietki en tête, otwierające części tekstu, nawet tłoczoną złotą farbą, abstrakcyjną winietę okładkową. Podobieństwo formalne dotyczy również rycin, zdobiących tekst. Hulewicz zaczerpnął od Kandinskiego amorficzną formę z pogranicza abstrakcji i odrealnionej figuracji, płynną linię, liryczny nastrój, oddający klimat poematu. Wielką wagę przyłożył do estetycznej strony publikacji, harmonizując ryciny z walorowym zestrojem kolumny tekstowej. Poprzez dobór dość masywnej czcionki, gęste spacjowanie i szerszą interlinię, a także rozrzutne szafowanie światłem, uzyskał równowagę kontrastowych rycin oraz wierszowego i kolumnowego zestawienia tekstu.

Świat przedstawiony w drzeworytach jest to rzeczywistość ujrzana zarówno przez pryzmat mistyki Genezis z Ducha, jak i teozofii zawartej w Egō eimi. Ta z kolei czerpie obficie z pism mistrzów okultyzmu, kabały Księgi Zohar i teozoficznej prozy Édouarda Schuré.

Według Schurégo, już dokonane w epoce Salomona pierwsze tłumaczenie na język i alfabet fenicki Księgi Rodzaju, zapisanej hieroglifami egipskimi przez kapłana świątynnego Mojżesza, „wielkiego wtajemniczonego”, spowodowało utratę symbolicznego i duchowego, ukrytego znaczenia tekstu. Pozostała tylko najbardziej oczywista warstwa przekazu; do odczytania dwóch pozostałych potrzebny był klucz kapłański, którym władał Mojżesz. Identyfikowany dzisiaj jako autor przynajmniej jednego z czterech źródeł Pięcioksięgu, Mojżesz postąpił zgodnie z nakazem Boga, zawartym w Księdze Wyjścia: „Zapisz to na pamiątkę w księdze”. Nie mógł uwiecznić słów Pana inaczej, niż używając hieroglifów.

Dalsze zniekształcenia spowodował przekład Tory na archaiczny hebrajski, a także tłumaczenie Ezdrasza na język aramejski, dokonane po wyjściu z niewoli babilońskiej. Tłumacze Septuaginty i święty Hieronim nie znali już ezoterycznego znaczenia pierwotnego tekstu. Tymczasem, jak pisze Schuré, w świętym języku hieroglifów egipskich każda głoska miała znaczenie „wszechobejmujące”. W budowie fonetycznej słów zawarte jest znaczenie ukryte – są to głoski magiczne, język bogów.

Jako przykład podaje Schuré tetragram. Według niego, niewymawialne imię Jahwe, zapisane w języku hebrajskim jako JHWH, czyli יהוה, literami jod-he-waw-he – to przystawka jod oraz imię biblijnej Ewy, „pierwiastek wiekuiście męski i wiekuiście kobiecy, w nierozerwalnej spójni”. Co prawda imię Ewy pisze się jako חַוָּה, ḥawwâ, chet-waw-he, ale i tak stanowi ono jeśli nie trzy czwarte imienia Jahwe, jak chce Schuré, to jego połowę. W gematrii JHWH to liczba 26, ḥawwâ ma wartość 25, co mówi o znaczeniu elementu żeńskiego w porównaniu z męskim.

Etymologicznie, hebrajskie imię Ewy oznaczało „życie”. W dialekcie fenickim, należącym wraz z hebrajskim do języków kananejskich, znajdujemy jednak jeszcze inne, ukryte znaczenie imienia Ewy – w pokrewnym słowie הות, he-waw-taw. Oznaczało węża, ale też boginię-węża, wężycę.

Zdaniem niektórych w jakiejś najstarszej, niezachowanej do naszych czasów opowieści o grzechu pierworodnym, uczestników zdarzenia pod drzewem poznania dobra i zła jest nie troje, lecz dwoje. Pierwszy człowiek, Adam i Kobieta-Wężyca, jedyna winowajczyni, kusicielka.

Istnieje także relacja, wedle której pod drzewem wiedzy w Edenie stanęła tylko jedna istota. W koptyjskim apokryfie „Apokalipsa Adama”, znalezionym w 1946 roku w Nag Hammadi w Górnym Egipcie, jest to androgyniczny Adam, z którym Ewa stanowi jedno. Stworzony przez Boga człowiek idealny, łączący w swojej pełni pierwiastek kobiecy i męski. „Chodziłem razem z nią w chwale – wspomina ten czas Adam. – Ona nauczyła mnie słowa wiedzy Boga Odwiecznego”. Zdobyta pokątnie wiedza staje się jednak powodem interwencji Stwórcy: „Wtedy rozdzielił nas Bóg, Władca eonów i potęg, w gniewie”.

We wszystkich wersjach Ewa jest postacią kluczową: dopiero jej grzech wprawia w ruch odwieczne koło życia.

Nie wiadomo, jakimi hieroglifami zapisał Mojżesz imię Wiecznej Kobiety. Oczywiście, na myśl przychodzi egipska Izyda. Z kontekstu ukazanego w papirusie z Nag Hammadi wynika, że pierwowzorem apokryficznej Ewy mogła być też matka Izydy, bogini nieba i nocy – Nut, która przez całą wieczność leży złączona w miłosnym zespoleniu z bogiem ziemi. Jest nagą kobietą, której obsypane gwiazdami, błękitne ciało, wygięte w ekstazie, tworzy sklepienie niebieskie. Cały wszechświat znajduje się pomiędzy ciałami kochanków. Kiedy dzień chyli się ku nocy, Nut połyka słońce, które następnego ranka wydaje na świat, barwiąc jutrzenkę swoją boską krwią.

Wstecznego tłumaczenia Tory na zapis hieroglificzny, o ile jest to w ogóle możliwe – jak się zdaje, nikt jeszcze nie podjął. Wsteczne tłumaczenie Ewangelii Mateusza z greki na język aramejski, w którym została spisana, okazało się wykonalne i rzuciło światło na pewne niejasne miejsca w tekście. Objawienie jest zapewne tak stare jak ludzka świadomość. Źródłem wszystkich religii mogło być pierwotne Objawienie dane całej ludzkości, pierwszy etap stopniowego samoobjawiania się Boga Jedynego, zakończonego przyjściem na świat Jezusa Chrystusa.

Egzegeza Hulewicza do Ewangelii Jana, oparta na mistycyzmie Słowackiego i teozofii Schurégo, miała stać się filozoficzną nadbudową sztuki ekspresjonistów skupionych wokół redakcji „Zdroju”. Jak ocenił jednak surowy krytyk tych poczynań, Kasztelowicz, program ekspresjonistyczny Hulewicza, zmierzający do nadania rzeczywistości metafizycznej nadwartości, okazał się nieporadnym i anachronicznym eklektyzmem. Sztuczność, krzykliwość i przesadę, jarmarczny patos i „zwariowane bełkoty duszy” ekspresjonistów uznał za destrukcję sztuki.

Rzeczywiście, literacki ekspresjonizm okazał się drogą donikąd, co nietrudno ocenić na podstawie opublikowanych w „Zdroju” tekstów, niekiedy boleśnie grafomańskich. Kasztelowicz upatrywał przyczyny porażki w niedostatkach kontyngentu pisarskiego, który zapełnił strony pisma „istnemi miernotami”. „Nie starczyło sił ubogich” – konkluduje.

Większość tego, co stworzył Hulewicz, spłonęło w powstaniu warszawskim. O ile nie padło łupem niemieckich wielbicieli sztuki z oddziałów rzeźnika Woli, SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha, czy SS-Obergruppenführera von dem Bach-Zelewskiego, rzeźnika Warszawy – na co mogą wskazywać obrazy pojawiające się od czasu do czasu na niemieckich aukcjach. Jego samego też zabili Niemcy. Nie ścięli mu w Moabicie głowy toporem, jak innemu ekspresjoniście z grupy poznańskiego Buntu, Stanisławowi Kubickiemu. Hulewiczowi pękło serce, na wieść o zamordowaniu 12 czerwca 1941 roku w Palmirach młodszego brata, Witolda, z którym działał w konspiracji. Miał wtedy 55 lat.

Wśród ocalonego dziedzictwa sztuki Hulewicza przetrwał obraz, podwójny akt, w którym został ukazany jeszcze jeden aspekt Wiekuistej Kobiety: dobro i zło splecione ze sobą w jej naturze. Pokazał to w cudowny sposób, wprowadzając na scenę teatru życia dwie bliźniacze istoty, niczym pieśń rozpisaną na głosy. Jak te nimfetki z wiersza Rymkiewicza:

Trzymają się za ręce patrzą sobie w oczy
Obie śliczne jak ciepłe czerwcowe poranki
Może to są siostrzyczki a może kochanki

Ale w swojej kobiecej naturze śliczne lolitki z kolejki WKD mają też dziedzictwo Ewy, Astarte i Nut. Poeta to widzi:

Może to są kochanki a może siostrzyczki
Ale oczy im błyszczą jak ostre nożyczki.

Zobaczyłem ten obraz Hulewicza w zbiorach pewnego zielonogórskiego kolekcjonera. Z zielonego cienia monumentalnych płócien Dresslera zjawiły się niespodziewanie dwie smukłonogie kobiety. Niewinne dziewczęta z obrazów Wlastimila Hofmana, oderwane od rozmyślań o ostatnim dniu dzieciństwa, wpatrywały się w ich nagie ciała.

Były uosobieniem manichejskiej dwoistości w duchowej strukturze kobiety. Ta dobra, wcielenie niewinności, łagodnym gestem okrywała swoją nagość. Druga, ze zmarszczoną brwią i pochmurną twarzą, obnażona bezwstydnie, starała się zerwać materiał z łona towarzyszki, podając jej zakazany owoc. Scenerią tych zmagań, toczących się w głębinach duszy, były barwne refleksy światła załamanego na krawędziach kryształów, przenikające całą przestrzeń i ciała kobiet, namalowane transparentną farbą. Hulewicz odszedł już w pracach z lat trzydziestych od ekspresji wcześniejszych grafik, poszedł drogą bliską kubizującego formizmu o własnej, oryginalnej stylistyce, osiągając doskonałość w przedstawieniach kobiecego aktu. Tak właśnie namalował swoją Ledę, wyglądającą jak wyrzeźbiona w mahoniu, z łabędziem, którego wyprężona w ekstazie szyja jest niczym fallus anioła. Tak na wielu płótnach pokazywał kobiety igrające z faunami.

Ekspresjoniści wierzyli, że sztuka jest obcowaniem z wiecznością. „Bogowie jesteśmy – pisał Hulewicz. – Obraz Boga w nas jest i Bogu podobni jesteśmy i bóstwo mamy w sobie”. To już piąta hipostaza Najwyższego, jaką odkrył. Z tym poczuciem pisał swoje Egō eimi, wydawał „Zdrój”, przetłumaczył Fausta Goethego, malował obrazy, na których w przestrzeni zbudowanej z wirujących figur nierealnej geometrii, z chaosu zwierciadlanych refleksów rosła krystaliczna konstrukcja, piętrząca się w doskonałą formę kobiecego ciała.

Może tę samą pewność, że wszyscy do Boga dojść mamy, miał w sobie jego ukochany brat Witold, przyjaciel Rilkego, biograf Beethovena, tłumacz Goethego, Kleista, Tomasza Manna, kiedy stawał nad dołem śmierci w palmirskim lesie.

Dalej poszli już razem.

 

 

The post Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Robotnicy – szkic sentymentalny https://prolibris.net.pl/robotnicy-szkic-sentymentalny/ Tue, 20 May 2025 11:47:14 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15793 Przemysław Znojek

The post Robotnicy – szkic sentymentalny appeared first on Pro Libris.

]]>

Przemysław Znojek

Robotnicy – szkic sentymentalny

 

 

Sierpniowe niedziele różniły się znacząco od pozostałych dni tygodnia. Miasteczko pustoszało, pozbywając się swoich przyjezdnych obywateli, którzy w imię prowincjonalnej tradycji wyruszali do macierzystych wiosek, licząc na darmowy obiad, obfity posiłek, oszczędzając przy tym wcześniej zarobionych, a później odkładanych pieniędzy. Niedzielna wieczerza przekładała się na kolejne dni tygodnia, wszak dania przywożono i odgrzewano, serwowano aż do środy kolejnego tygodnia. W czasie, kiedy aspirująca do klasy średniej społeczność uciekała z akademików, którymi stawały się betonowe bloki, na osiedlowych alejkach pojawiali się pijacy, udowadniający, że dzień święty zgodnie z tradycją należy święcić, oczywiście w proponowany przez nich sposób. Tym samym podkreślali własną autonomię, zrywając z obowiązującym prawem zarówno świeckim, jak i boskim.

Sierpniowe niedziele dały się we znaki pracującym na terenie Miasteczka robotnikom, którzy mimo rodzinnych planów, licznych wymówek czy pozostawania pod wpływem alkoholu dnia poprzedniego, stawiali się bohatersko na telefon kierownika zarządu wodociągów, aby podejmować z góry nierówną walkę z niesfornymi rurami, liczącymi sobie dobre pół wieku. Wkopane jeszcze w okresie minionego ustroju miały wpływać dobitnie na dobrostan społeczny w czasach socjalizmu. Faktycznie, przetrwały PRL, jednak przyszło im niejednokrotnie polec w nowym milenium. Awaria pojawiła się nagle, jak gdyby od niechcenia, pozbawiając w niedzielne przedpołudnie wody aż trzy dziesięciopiętrowe bloki. Jedni nie zdążyli ugotować tłustego rosołu, inni nie zmyli resztek makijażu, śladu po sobotniej nocy, kolejni pogrążeni w mocnym śnie okazywali obojętność tej sytuacji. Sztuczne zaangażowanie wykazać za to musiał magister inżynier Stefan Wyrobiec, który mrużąc oczy stał, lekko garbiąc się przed obliczem pękniętej rury.

„Znowu, kurwa, w niedzielę” – powitał go Sławek Madejski, pracownik fizyczny, niegdyś aspirujący, dzisiaj przeklinający wybory życiowe – pochopny ślub i równie nieprzemyślany rozwód, brak odwagi w kwestii emigracji na Wyspy, a przede wszystkim wykonywanie od osiemnastu lat jednej i tej samej pracy. Mężczyzna czuł się najlepiej w swoim towarzystwie, kiedy trzymał w dłoni wszechwładnego pilota do telewizora, na ekranie którego dominowały na przemian sport i polityka. Mecze rodzimej ligi piłkarskiej przeplatał komentarzami dziennikarzy, kreujących opinię publiczną w kraju. Nie ufał nikomu, stawiał odporną tamę wobec otaczającego świata, krople wody, które od czasu do czasu przebijały się przez nią, nie miały dla niego żadnego znaczenia.

„No to co, po niedzieli, panowie” – donośnym głosem zabrzmiał Bogdan Król. Robotnik z odzysku, niegdyś obiecująco zapowiadający się młody lekkoatleta, mistrz województwa w biegu przez płotki, którego kariera zakończyła się wraz ze studenckim protestem w obronie wyrzuconych z uczelni studentów i wykładowców – wymyślonych wrogów systemu. Marzenia o olimpijskim medalu legły w gruzach po wizycie na lokalnym komisariacie. Brutalność milicjantów skupiła się na kończynach dolnych mężczyzny, połamane kości nigdy nie zrosły się w poprawny sposób, dlatego znakiem rozpoznawczym Bogdana stał się specyficzny chód, przez który był nazywany przez kolegów kuternogą. Później było już tylko gorzej: etat szatniarza w restauracji, woźnego w szkole podstawowej, saksy, aż po karierę pracownika wodociągów. Awaria spowodowała, że jednego letniego przedpołudnia spotkali się kolejny raz – trzech pracowników, a może kumpli, połączonych mimowolnie, o podobnej życiowej historii.

Z zasady niedziela jest dniem łączącym. W końcu łączy jeden kończący się tydzień z drugim zaczynającym się, stanowi swoisty pomost między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. Jedni chcą wierzyć, że kończy ich fatalny tydzień, drudzy zaś skłonni są zaufać, że przynosi nadzieję na lepsze siedem dni. Dla robotników z lokalnej spółdzielni zdawała się przekleństwem, w końcu który to już raz akurat tego dnia pęka rura wypełniona ośmioma atmosferami, sprawiając cierpienie suszy dla betonowych klocków, przypominających na pozór szare mrowisko, w tym wypadku uginające się od trutni i leni, uciekających przed rzeczywistością, obserwujących świat przez pryzmat grubego szkła literatki. Niektóre z mrówek wynurzyły swe czarne, siwe i blond czupryny, obserwując, jak trzech mężczyzn pochyla głowy nad rwącą rzeką utworzoną przez pękniętą rurę. Robotnicy przyglądali się bowiem, jak z asfaltowej alejki w szybkim tempie powstaje akwen, a ku ich zdziwieniu, w wodzie zaczęły pojawiać się ryby – ogromne, czerwone sumy ze złotymi wąsami, wijące płetwami zwinnie, biorąc pod uwagę ich rzeczywistą wagę. Robotnicy zamieniali się teraz w wędkarzy bez wędek, w prymitywnych kłusowników próbujących za wszelką cenę złapać ryby gołymi rękami, ale te sprytnie uciekały im, plącząc się pod nogami, prezentując wodne salta, niczym tresowane. Wyskakiwały wysoko, przypominając delfiny, podziwiane przez ludzkie owady, skupiały na sobie pełnię uwagi. W tym samym czasie poziom wody wyciekającej z pękniętej rury znacznie się podniósł, sięgał teraz aż po szyje robotników. Zaskoczeni mężczyźni patrzyli na siebie z niepokojem, bezwiednie poddali się biegowi zdarzeń. Ich słów nie było słychać, litery rozpływały się w wodzie, powodując na niej małe oczka, jak gdyby ktoś wrzucił do niej minimalistyczny kamyczek. Gdy spieniona, brudna woda w pełni zakryła trzy postacie, obserwatorzy odwrócili głowy, porzucili balustrady balkonów, wracając do swoich mieszkań. Pozostając w marazmie, ludzkie owady czekały na nieuniknione, tymczasem żywioł sięgał już drugiego piętra.

The post Robotnicy – szkic sentymentalny appeared first on Pro Libris.

]]>
Młode matki https://prolibris.net.pl/mlode-matki/ Tue, 20 May 2025 11:18:58 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15764 Rafał Blecharz

The post Młode matki appeared first on Pro Libris.

]]>

Rafał Blecharz

Młode matki

 

Po tragicznej śmierci żony w wypadku samochodowym nie płakał nawet przez moment, wyciągnął siekierkę z pnia i poszedł szukać winnego. Historia miałaby swoje rozwiązanie, gdyby nie fakt, że samochód był bezzałogowy – komu miał wymierzyć sprawiedliwość, kto był odpowiedzialny? Wendetta toczyła się przez wszystkie pokoje biura HeliExpress, od pokoju programisty po sale konferencyjne z posiedzeniami zarządu, póki nie spacyfikowano go taserem – Bob opowiedział fabułę filmu.

Tak naprawdę Bob jest kobietą. Żuje gumę i pali jednocześnie papierosa.

– Chcesz piwa? – pytam.

– Nie mogę. Jestem w ciąży.

Beknęliśmy śmiechem i wydoiliśmy puszkę na pół. Na podjeździe od frontu akurat zatrzymał się samochód, słychać było taki sypki żwir podjazdu.

– To u nas?

– Ta, u nas. Zwariowałeś. Przed piątą nie wracają.

– To u nas.

Schowaliśmy się do domu, zażyliśmy gumy i grzecznie usiedliśmy na kanapie, że niby nic.

– Jak się macie, dziewczyny, wszystko w porządku? Ważyłyście się dzisiaj? – Pan Michał pyta Agaty, z którą właśnie wrócił. W bagażniku wieźli zakupy na dwa tygodnie, ale tak naprawdę jeździli do miasta, żeby Agata obciągnęła mu szybko w lesie przy drodze, zanim będzie musiał wrócić do żony.

– Czujemy się wprost świetnieee, panie Michaleee.

– Doskonaleee.

– To dobrze – mówi.

– To dobrzeee.

– Ty, nie pyskuj, Bob. Słyszysz?

Bob pyskował jednak dalej, więc pan Michał kazał mu stulić pysk, a potem trzasnął Boba w twarz, aż włosy zrobiły mu fik do przodu. Tego nie należało robić. Awantura. Bob pobiegł płakać na górę, ale zaraz wrócił do barierki na antresoli. 

– Jesteś kutas, słyszysz? Najgorszy kutas! Nienawidzę cię. Jutro mnie tu już nie będzie. Wracam do domu. Będziesz się tłumaczył tym swoim pierdolonym klientom, zasrańcu. Ciekawe, co im powiesz. Że mnie tłukłeś? Matkę ich dziecka?

– Rodzice byliby dumni. – Pan Michał machnął ręką i poszedł wyjąć resztę zakupów z bagażnika.

– Ja się zajebe, słyszysz? Żyły sobie rozcharkam nożem, szpikulcem sobie zniszczę w tej chwili! Będziesz miał mnie na sumieniu!

Pan Michał kiwnął tylko głową na Agatę, żeby dała mu zjeść.

– Nie krzycz już tak, bo sąsiedzi usłyszą – powiedziała współczująco Agata i zagoniła Boba do pokoju.

– A ty? Jak się czujesz? – pyta mnie pan Michał z kolei.

– Nerwy – odpowiadam.

Położył mi rękę na brzuchu. 

– Wszystko dobrze?

Ziewnąłem stresowo ziewnięciem, które niczego nie zaspokaja.

– Przecież mówię, nerwy.

– No dobrze, dobrze. Już wystarczy. Jadę.

Odjechał i zostawił nas we trójkę, mnie, Boba i Agatę.

2.

Agata próbowała znaleźć kod do sejfu pana Michała od jakiegoś czasu, widocznie nawet świętej zakonnicy może się znudzić robienie lachy. Podejrzewała jakieś wielkie skarby w środku, z którymi ucieknie do Urugwaju, oczywiście sama. Nas tu zostawi, żebyśmy zdechli. Bob miał tego dnia hormony i nie mógł przestać z niej cisnąć.

– Wiesz co, Agatka, powiem ci, że widziałam chyba ostatnio, jak coś chował ten cymbał… – mówi od niechcenia, jakby do siebie.

Uszy Agaty rozsuwają się jak u nietoperza z echolokacją. Wychyla się spod łóżka, pod którym niby sprząta, ale tak naprawdę grzebie za bogactwem, kolana ma najwyraźniej zdrowe i nie do zdarcia.

– Chował? Pamiętasz może, co i gdzie chował? Bob?

– Wiesz co… chyba w kanapie, tej w salonie. Fioletowej.

Agata ryje kanapę jak kret, poduszki rozrzucając, potem wkłada głowę pod spód. Bob nagrywa wszystko na komórce.

– Ty idiotko, głupia pindo – śmieje się Bob. – Co za daun i złodziej! Widzisz ją?

– Na mózg się głową z dupą zamieniła – dorzucam, bo rzeczywiście tak jest.

Agata w szał. Odpowiada, że woli szukać kodu do sejfu, niż sprzedawać własne dziecko. Jakim trzeba być ludzkim śmieciem? – pyta. Z Agatą tak na co dzień lepiej nie zaczynać, ale tym razem strasznie podkurwiła Boba tym rzuconym z obrzydzeniem i od niechcenia śmieciem. 

– Kim ona sobie w ogóle wyobraża, że jest? Zwykłym lachociągiem. A myśli, że kim? Szefem moim i twoim? – pyta u siebie w sypialni na górze Bob, łykając aspirynę za aspiryną jak cukierki. Od tygodnia ma bóle i drze się w nocy, że spać nie można.

Agata skonfiskowała jej telefon siłą. 

– Kto ciężarną obdziera przemocą z telefonu? – pyta Bob, wściekle wygrażając pięścią sufitowi. – Kurwiszonie! – krzyczy, ale Agata jest w ogródku, czyści z chwastów chodnik i nic a nic z tego nie słyszy.

3.

Po południu dzwoni dzwonek do drzwi. To nowa, zapełni limit pokoi, Agata odebrała ją z lotniska. Zbiegamy na dół. Dawno nikogo nowego tu nie było, jesteśmy podekscytowani. Agata w drzwiach, za nimi szara mysza z walizką, którą przejmujemy. Nowa płacze. Ma ładne włosy i buzię, od razu się znielubiamy. Bo co to niby za burmuszenie i łzy? Kto kazał jej robić to, co my robimy? Nikt.

Tłumaczymy jej zasady – nie ma siedzenia w ogrodzie i głośnego krzyczenia, żeby sąsiedzi nic nie zobaczyli. Jest dbanie o siebie, wypoczywanie, dobre jedzenie, opierdalanie się przed tv, noszenie męskich imion i ubrań, i inne duperele, żeby sąsiedzi się nie zorientowali w uprawianym tu procederze, chociaż dookoła domu mur bardzo wysoko. Wścibscy jacyś? Być może, nigdy nie poznałyśmy.

Dobrze płacą i dają dobrze jeść. Dbają o to, żeby było nam dobrze. Złota reguła: nie znamy swoich prawdziwych imion, tylko męskie pseudonimy. Krótka więc rozrywka dla nas od Agaty, Bob ma wymyślić nowej alias, to jest imię męskie.

Podrapał się po głowie. 

– Hm… No tak… Mam! Ona… ona to mi wygląda na Zdzirosława – nie wytrzymał.

– Ani się waż – mówi Agata. – Peter. Będziesz Peter.

Po kolacji stwierdzamy, że nową trzeba dziś okocić, tak jak nas kociły poprzednie lampucery. Wykończyliśmy w ten sposób już dwie baby pilnujące, które powiedziały panu Michałowi, że wiele widziały, ale w życiu takiej patologii, chamstwa i najzwyklejszego kurestwa. Tak nas komplementowały, a my podsłuchiwałyśmy z antresoli, rozbawione tym do łez. Ale Agata jest nowa i czujna, nauczona tymi doświadczeniami i historiami pana Michała. Trzyma nas krótko. Ma też jakieś doświadczenia strażniczki więziennej, co wyczytałyśmy z jej zostawionego przypadkiem w koszu pomiętego CV. Co z nią zrobić?

– Ja wiem – mówi Bob.

4.

Nowa powiedziała Agacie, że tam przecież w chłodni, pod wieprzowiną sprowadzaną z Polski w całych kilogramach (bo w Norwegii mięso drogie) pan Michał schował kod dostępu, sama widziałam na oczy. I tak lampucerę Agatę zatrzasknęłyśmy w środku, pomysł Boba, wykonanie razem. Darliśmy się jak dzicy, kiedy Agatę udało się zapuszkować za drzwiami z metalu. Nowa tylko coś tam chlipała, bo zagroziliśmy, że jeśli ją wypuści, to ją otrujemy, jak się tego będzie najmniej spodziewać, a Bob był wyjątkowo przekonujący i – między nami – do tego zdolny.

Nie pozwalano nam nigdy wchodzić do zamykanego na klucz gabinetu pana Michała, Agata zawsze pilnowała. A teraz siedzi w ciupie i tłucze się w chłodni, ale coraz ciszej. Młodej kazałyśmy wyważyć drzwi gabinetu łomem, bo brzuch ma jeszcze najmniejszy i jest kotem. Jak już poszły, doszło do grzebanka. Bob znalazł barek z whiskey za sprytnymi, niewidzialnymi prawie drzwiczkami w ścianie.

– Pa, wóda starsza od ciebie, kurwiszonie. – Pokazał etykietę, kiwając na nową. Było zaskoczeniem, że umie czytać. – Pijesz z nami.

– Ale… ale moje dziecko…

– Twoje? Ona myśli że jej, słyszysz? Zdziro, nie jest twoje, czego beczysz? Sprzedane od dawna! Odkąd wsadzili ci plemnika w dziurę w szpitalu. Chlupiesz z nami, koleżanko. – Chwycił ją za twarz i zaczął lać po jej gębie whiskey. Nowa krztusiła się i chrapała, jakby zaraz miała zdechnąć.

– Bob… Bob! Wyhamuj trochę – mówię. – Ona jest nowa. Co ty od niej chcesz?

– Spierdalaj! – krzyknął, ale zrobiło mu się głupio i żłopnął whiskey, żeby nie pokazać mi racji. – Jezu, ale smaki. Dawno nie piłem. No już, nie obrażaj się na mnie, wiesz, jak jest, przyznaj, że dobry miałem pomysł. Hm? – Objął mnie. Wzięło go po alkoholu na zwierzenia, sny spod pachy wyśnione: – Ciekawe czyje będzie, nie? Nie zastanawiasz się czasem nad tym? Mam nadzieję, że jakiegoś celebrity, byle nie polityka prawicy, bo się brzydzę. Jak myślisz? Może Brada Pitta? – Rozmarzył się, ssąc kostkę lodu, aż mu z brody ciekło. – Nazwę je Jessica, nieważne chłopak czy dziewczynka. Albo może dam mu imię Bob. Mały Bobby. Bob dżunior…

– Nie nazywaj, nie nazywaj w życiu – przejęłam się szczerze. Złota zasada jak ze świnią na szynkę – nie nazywaj. Inaczej tylko rozczarowanie rozpacz i płacz, i też niemożność późniejszego oddania za pieniądze, jak już przecież trzeba.

Tak sobie gadamy i ona mnie straszy imieniem nadanym dziecku, a ja przestrzegam, że przestań, przecież nie można, tak jak robimy co jakiś czas, już dla wygłupów i zabawy, kiedy widzę, że krew jej cieknie z majt.

– Bob – mówię cicho. – Bob!

Bob klnie pod nosem.

Próbujemy z nową zebrać krew szmatą i nawet odkurzaczem, ale się ślizgamy. I nogi się pod nami łamią, jak na lodowisku, panie. Tyle tej krwi jest.

– Kurwa! Co podłogę wycieracie, wy chore umysłowe, tu trzeba doktora. Po lekarza leć! – krzyczy Bob, jakby nagle mózg mu wrócił.

– Nie mogę, Bob, nie można. Już po wszystkim, jemu już nic nie pomoże. Jemu już nic nie pomoże. Jeśli wezwiesz karetkę, zawiadomią tylko policję. Pójdziemy wszystkie siedzieć, kobieto. Nie świruj.

– Dla mnie, idiotko, nie dla dziecka. Ja potrzebuję pomocy. Wołaj Agatę, przyprowadź ją szybko. Ja tu zdycham.

Położyła się zaraz spokojnie na ziemi na plecach jak żuk i bezradnie zaczęła przebierać nogami w powietrzu, rycząc wariacko.

Niełatwo się biegnie z brzuchem po schodach i po dwóch wchłoniętych szklankach whiskey. Kiedy dobiegłam, mokram jak jakiś śledź z oleju, Agata była już przymarznięta. Leżała tyłem na ziemi skulona. Najpierw myślałam, że tylko śpi albo udaje i zaraz zrobi mi: uaa! w ramach zadośćuczynienia, żebym się zesrała, bo to twardy babsztyl, Bob tak by zrobił. Ale nie Agata, bo nie ma poczucia humoru. Pytam: 

– Agata? Żyjesz? Kurwa, potrzebujemy pomocy, wstawaj. Słyszysz, mendo? – Trącam ją stopą. – Raz jeden, jak jesteś potrzebna…

Zaczęłam wracać po schodach na górę, ale coś mnie powstrzymało, żeby się wrócić. No przecież. Agata miała przy sobie portfel. Przytomna czy nieprzytomna, nieważne. Kitrałam całą jej kasę w majty, akurat kiedy z góry słychać kolejny krzyk koguta, czyli Boba. 

– Pomocy! Pomooocy kurwa! – I głośny płacz nowej.

– Już biegnę, kochana, już, już! – krzyczę i rzeczywiście biegnę na górę po schodach na szerokich nogach.

– I co? Gdzie ta zdzira? Ja się tu, kurwa, wykrwawiam.

Słusznie, krwi jakby więcej. Właściwie to wszystko nią zajebane, ale próbuję o tym nie myśleć… Między nogami trzyma ociekający tampon wykonany z obrusu i chodzi, tak drobi jak kurczak, haha, co mnie nawet rozbawia, chociaż nie powinno.

– Nie jest tak źle. – Pocieszam go i przychodzi mi do głowy pomysł na uspokojenie, więc informuję: – Agata wyszła, wróci pewnie za jakąś godzinę.

– Że co, kurwa? Wyszła z chłodni? Jak?

– Nie wiem.

– Ja je-be. Kurwa. Ja pier-do-lę! – ryczy. – Kur-wa!

– Aga-ta szma-ta – podsuwam.

Patrzy na mnie, jakby chciała zabić.

5.

– Wszystko w porządku? – To zaniepokojona nowa, pyta zza zamkniętych drzwi łazienki, w której siedzimy od godziny, ja i Bob.

Wkrótce krwotok ustaje. Nie sprzątamy po sobie. I tak się wyda, a my som święte krowy, więc nic nam nie zrobią. A przynajmniej jednej z nas, tej ciągle z dzieckiem, za które można zapłacić, czyli mnie. Wartość rynkowa musiała właśnie nieźle podskoczyć, więc całkiem się cieszę z tego, co się tu wydarzyło… Oczywiście tragedia wielką tragedią, że Bob straciła dziecko, ale jak to mówią… Właściwie nie wiem, co chciałam powiedzieć.

Siedzimy z Bobem w łazience. On w wannie. Posadziłam go tam, żeby nie poplamił wszystkich dywanów, jak zaczął plątać się po całym domu i płakać, i warczeć. Teraz już przestał i gdacze sam do siebie, aż odechciewa się słuchać.

– Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. Muszę mieć forsę, potrzebuję… Jest mi potrzebna… Tyle czasu stracone. Potrzebuję siana. Potrzebuję siana, John, proszę cię. Mam czteroletniego synka, to są koszta… Muszę mieć za co płacić lekarza i przedszkole. Proszę. – Płacze do mnie ciągle i wkoło, nie wiem na co licząc, na jałmużnę? – Może jeszcze uda się uratować… To wczesne dziecko… Może się da, kurwa, coś zrobić?

– O czym ty mówisz? – pytam zmęczony, oglądając jej przemoczony krwią obrus.

– Mogłoby się udać. Wiesz w tej maszynie na szpitalu… pod szybką je położyć… żeby oddychało… Słyszałaś przecież. Teraz są takie technologie…

– Ty, młoda, zostajesz z nią. – Robię się nagle bardzo, bardzo zmęczona. Nie mam siły na te pierdolety. Otwieram drzwi i wpuszczam nową do środka.

– Jestem starsza od ciebie – wymądrza się bardzo nie w porę.

– Ale sytuacja dla ciebie nowa, więc dlatego mordziel w kubeł. Ja idę spać, zbudź mnie, gdyby coś się działo.

Zostawiłam ją z Bobem, sama poszłam w kimę.

6.

Nad ranem po całkiem fajnym śnie znajduję brak nowej. Pieniędzy z portfela Agaty, co je schowałam w szafce
nocnej, nie ma, wszystkie szuflady w pokoju Agaty i Boba wyszarpane i zgrabione, meble poprzewracane jak wagony elektrycznej lokomotywy dla dzieci, które często się chyba przewracają, z tego co wiem. Miałem nadzieję, że Bob też znikł. W wannie jednak leży ciało pocięte nożem i martwe. Skąd Bob wziął nóż, jak wczoraj nie miał nawet siły się ruszać?

Nowa zostawiła liścik krótki na środku stołu w jadalni, okrągłym ładnym pismem kujona: „Natalia nie chciała dłużej cierpieć. Musiałam. Przepraszam”.

Natalia?

Poszłam zajrzeć do gabinetu pana Michała i zgłupiałam. Nowa była szczwana szuja, ciekawe, czy w ogóle w ciąży, czy też w ogóle nie, bo, jak teraz myślę, nie do końca wyglądała, wcale a wcale, jebana szczwana szuja. Sejf był otwarty. W sejfie co znajduję? Teczki, setki teczek z matkami i dzieciakami, i badaniami, i transakcjami, i cyframi, i pseudonimy klientów. Kim mógł być Tupecik? Korpulentny Blondyn? Ciuciu-babka? Okazuje się, że ojcem mojego dziecka jest jakiś Hinduski Szwagier. Robi mi się niedobrze, nie żebym była rasistką, ale rodzić ciapaka… ciapaka! Czemu nie Europejczyka jakiegoś z Unii, czy oni nie mają już pieniędzy? Na to się nie zgadzałam, tego za dużo. Tego nie pisano w umowie, o nie. To już trzeci raz, a tego jeszcze nie grali, zawsze było białe i tylko o to jedno prosiłam. Czy ja miałam jakieś więcej wymagania i żądania? Nigdy. I tak mi się odwdzięcza ten skurwiel Michał? Zapewniał: oczywiście, oczywiście, że typu kaukaskiego, czyli białe. Nic się nie przejmuj. Wzięłabym dużo więcej, gdyby powiedzieli, że tak to będzie wyglądać, że mnie sprzedają jakiemuś Aliemu. Kończę z tym, zbieram się.

Postanowiłam uciec jak nowa, póki mogę. Spakowałam torbę. Brzuch pobolewał, ale lecę ogrodem tak szybko, jak mogę, tylko że tylna furtka na amen zamknięta, niezła sraka. Kiedy się zastanawiam, co dalej, na podjeździe słychać samochód, sypie się jakby taki sypki żwir. Najgorzej. Przeleźć z brzuchem przez parkan? No problemo, trza przeleźć, potem pół kilometra przez las na busa, znaleźć sobie partnera pięknego i bogatego, który zapłacić będzie chętny za jego wyskrobanie, albo już z braku laku oddać za darmo potrzebującym bezdzietnym. Jest to jakiś plan. Przeciskam się przez parkan jak na wuefie. Potem kawałek lasem po piasku i liściach. Torba obijała mi się o tyłek i biodra i cała się spociłam.

Wybiegłam z lasu z torbą i skrótem na przystanek autobusu przez drogę szybkiego ruchu bez lamp. Nic nie jechało, patrzyłam na sto procent, niestety na ulicy potrącił mnie samochód autonomiczny. Wracał z kursu bez pasażera, taksiarz pierdolony HeliExpress. Potrącił buc, a potem stanął sobie i od razu wezwał pomoc, mimo że nic się nie stało, wygłosił mi komunikat o nadjeżdżającym pogotowiu, policji tym okropnym robotycznym głosem. Przez nich wszyscy potracimy pracę, przez te programy i sztuczne inteligencje. Co za niefart. Dawniej potrąciłby cię i zostawił na jezdni, nawet nie zwróciłby uwagi. W strasznych czasach żyjemy, au. Próbowałam wstać, ale nie czułam nóg od bioder w dół, dziwne bardzo czucie, jakby nie można było już nigdzie więcej pójść i to był koniec drogi. Żałowałam braku męża, który poszedłby z siekierą zemsty ich rozpierdolić w tym HeliExpress, jeśli tu wykituję na tej jezdni, jak opowiadał Bob o fabule tego filmu. Tamten mnie zostawił, kutas jeden. Nie ma też co liczyć przecież na pana Michała. I pomyślałam smutno, że dupek Bob na pewno by to dla mnie zrobił. Na pewno by mnie dobił. Chociaż ja jego nie. Ciekawe, co napiszą na Boba grobie? Pewnie: tu spoczywa kochana córka, siostra i matka. Nasz kochany Bob. A mnie już nawet też nie będzie, żeby im przypomnieć, że przecież Natalia. Jezdnia jest zimna, ale mi, kurwa, nawet ciepło. Chyba się posikałam?

 

The post Młode matki appeared first on Pro Libris.

]]>
Wyznanie toni https://prolibris.net.pl/wyznanie-toni/ Tue, 20 May 2025 10:59:32 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15745 Iwona Agnieszka Zielska

The post Wyznanie toni appeared first on Pro Libris.

]]>

Iwona Agnieszka Zielska

Wyznanie toni

 

Nachylam się nad tobą, pozwalając, by rozpuszczone loki miękko opadały w dół, ku tobie. Zbliżam swoją twarz, wczytując się w twoje wyczekiwanie. Cisza jest ogłuszająca, nie słychać najdrobniejszego dźwięku, szelestu, powietrze stoi, niesamowita – jak na środek maja – stagnacja. Chcesz mnie, czuję to. Chcesz mnie otoczyć, ogarnąć, otulić sobą. Przelać się przez moje palce, czoło, dłonie, wokół mojej talii i ud. Pragniesz całą sobą pochłonąć mnie i zakryć, bym nie była widoczna, bym była cała w tobie. A może… A może to tylko moja projekcja? To ja jestem cała pragnieniem i niespełnieniem, tęsknotą odczuwalną fizycznie, tak boleśnie, w całym moim rozgrzanym ciele. Może ty, tak naprawdę, nie pragniesz mnie, tylko moich grzechów. Chcesz je przyjąć, zmyć ze mnie, oczyścić. Nigdy nie wiem, czego pragniesz, choć jestem tak blisko ciebie, od zawsze. Cicha tafla na twej powierzchni jest tak całkowicie nieprzenikliwa i nieodgadniona. Czy łagodna i refleksyjna tu, w Loch Duich, jesteś inna niż w wartkim prądzie rzeki Shiel za naszym domem, czy ta sama? Czy woda w jeziorze i woda w studni ma te same myśli, wolę i pragnienia? Mówią, że ta przy mlecznych klifach w Dover jest słona i żywiołowa. Chyba tak jest, że woda zatapiająca wioski i cmentarze, porywająca swym nurtem dzieci i trzodę, i woda kojąca pragnienie gładkim łykiem wprost ze dzbana to jest ta sama woda. Ale przecież i ja dziś, w tym obcym stroju, skradzionym pospiesznie jakiemuś młodzikowi myjącemu się przy studni na podwórcu, też jestem inna. Jak woda w kanale angielskim jestem dziś zmierzwiona, buzująca i niebezpieczna. Czy będąc takim nieugaszonym żywiołem, jestem sobą? Czy ja to ja? Ta ja dziś i ta sprzed tygodnia to na pewno ta sama osoba?

Wpatruję się w ciebie, w tę ciszę, w doskonały brak słów, które przecież i tak bardziej ograniczają, niż uwalniają to, co teraz we mnie. Czuję taką bliskość z tobą, twoją tonią. Uczucie połączenia byłoby pełniejsze, gdybym się napiła. Marzy mi się taka niewielka gliniana miseczka w kształcie idealnej połowy wydrążonej kuli. Jej rant byłby dokładnie w tym samym ceglanym odcieniu czerwieni, który jest najżywszym z kolorów obecnych w kiltach rodu Mackenziech. Nią mogłabym zaczerpnąć chłodnej wody gaszącej pożar w moim wnętrzu. Gdy sobie ją wyobrażam w wyciągniętej dłoni, czuję, jakby prąd przebiegający od rantu miseczki, przez lewy przegub, wzdłuż zgięcia w łokciu, pachę i pierś, aż do samego wnętrza mojego serca. Mam wrażenie, że biegnie tam taka niewidoczna złota nitka.

Nagle zza mojego odbicia w tafli jeziora startują ptaki, widzę ich postacie odbite w wodzie, słyszę łopot skrzydeł gdzieś za moim karkiem. Co zburzyło tę duszną flautę? Coś musiało je wystraszyć. Nasłuchuję. Z oddali dochodzi mnie dudniący odgłos. Czy słyszę końskie kopyta? Tak, zdecydowanie słyszę jeźdźca, który zbliża się w stronę jeziora. W moją stronę. Za moimi plecami jest stroma skarpa, bujnie porośnięta janowcem. Zaś w jej zboczu, dokładnie za moim lewym barkiem jest jama, wyrwa w ziemi, rozmiarem w sam raz na moje ciało. Instynktownie rzucam się w tył i wtulam w roślinność. Janowiec już kwitnie, wcześniej w tym roku, a mój strój, składający się z odświętnego ośmiojardowego kiltu w barwach Mackenziech, szarej męskiej koszuli i peleryny w kolorze gnijącego wrzosowiska idealnie zapewnia mi kamuflaż. Nawet moje rudozłote loki, ledwie przykryte welurowym beretem w kolorze źrenic jeziora Loch Duich, zlewają się z kwitnącym janowcem. Wracam do natury. Roślinność przygarnia mnie i udziela schronienia. Jestem w domu. U siebie. Ja to czuję i ziemia też. Jesteśmy zawsze blisko, jak siostry bliźniaczki, zżyte i oddane sobie od zarania. Wyciszam oddech, właściwie całkowicie go zatrzymuję. Jeździec jest jeszcze dobrych 80 jardów ode mnie, ale ja wiem, że to on. Keith. Moje ciało już go wyczuło i rozpoznało. Zresztą, któż inny mógłby to być? Pojedynczy jeździec, tu na terenach zamkowych, w dniu zaślubin. Wszyscy się bawią, stroją, szykują, leczą ból głowy po wczorajszym długim wieczorze kawalerskim. Hannah pewnie ma właśnie obmywane stopy i kończą pleść dla niej wianek. Znowu będzie miała mi za złe nieobecność. Jako jej druhna powinnam spędzić cały czas z nią, wyczytując z jej spojrzeń i grymasów skrywane potrzeby i zachcianki. Bo nie pragnienia przecież. Hannah nie miewa pragnień, to takie pospolite, proste, niebezpiecznie zbliżające nas do zwierząt. No cóż, trudno, z pewnością inne panny mogą jej usłużyć. Nie odstępują jej na krok, pławiąc się w jej marzeniach i współdzieląc plany na objęcie zamku Mackenziech.

Keith dociera nad skarpę, zatrzymuje wierzchowca i ogarnia wzrokiem Loch Duich. Woda udaje martwą, jak ja, współgramy wstrzymując oddech. „Alicia!”, wydziera się z gardła Keitha cichy jęk zawodu, słyszę w nim tęsknotę i pragnienie, szaleństwo, które nas ogarnęło trzy dni temu. Słyszę też rozczarowanie i żal. Keith daje kuksańca koniowi, cmoka i ruszają w prawo, wzdłuż brzegu. Jeszcze piętnaście-dwadzieścia jardów i go zobaczę z ukrycia. Linia brzegowa w tym miejscu nieco się ugina w kierunku środka Loch Duich, droga też, więc biegnąc równolegle do brzegu, skręca lekko w lewo. Widzę go teraz oświetlonego słońcem, wysoko nad skarpą, siedzi prosto w siodle, nonszalancko jedną dłonią trzymając wodze. Patrzy w dal, wypatrując, wyszukując, tropiąc jak na polowaniu. Nieodwołalnie moje myśli biegną ku jego udom, silnym i umięśnionym. To ich napięcie utrzymuje go tak prosto w siodle. To ich siła nie pozwoli mu na błąd, który mógłby się skończyć skręceniem karku. Okrywa je tylko gruby wełniany kilt, kończący się zgodnie z modą w połowie kolan, a teraz, gdy Keith siedzi w siodle, odsłaniający do słońca jego muskularne kolana. Przy łydce ma przytroczony i częściowo ukryty pod skarpetą Sgian Dubh. Nigdzie się bez niego nie rusza i nie jest to żadna tradycja, to po prostu zwykłe EDC. Gdy wyciąga go zza skarpety, by przekroić dla mnie jabłko lub odciąć kawałek parującego udźca jelenia, albo by otworzyć list, robi to zupełnie odruchowo, bezwarunkowo i absolutnie nieświadomy, jak bardzo ten niewielki atrybut uzupełnia jego męski sposób bycia. Wiem, wiem, to kwestia bezpieczeństwa, gdyby ktoś mu zagroził, sięgnie po niego szybciej, niż zaświta mu w głowie myśl o zagrożeniu. Zdejmuje go tylko do snu, a i wtedy ma go zawsze pod poduszką. Myślę, że jest mu droższy niż ten wierny dropiaty seter, z którym zawsze poluje.

Tłumaczył mi to i prezentował go właśnie wczoraj wieczorem, gdy siedzieliśmy ukryci w przedsionku pokoju gościnnego, w którym na spoczynek udała się Hannah. Odprowadziliśmy ją oboje, on po raz ostatni jako jej narzeczony, od następnego dnia już jako pełnoprawny małżonek, i ja, druhna, będąca jednocześnie jej przyzwoitką i wsparciem duchowym. Hannah nie spędziła sam na sam z Keithem ani jednej minuty w ciągu tych ostatnich trzech dni poprzedzających zaślubiny. Zasłania się tradycją i obyczajem, racjonalizując strach, jaki odczuwa na samą myśl o bliskości z nim. Znają się od lat, prawie tyle, ile są sobie przyrzeczeni. Ten związek został ustalony w dniu przejścia Keitha na stronę mężczyzn. Połączenie tych majątków jest oczywiste dla wszystkich wokół, naturalna decyzja zapewniająca bezpieczeństwo obu klanom i dobrobyt na wiele pokoleń. Nieraz ucztowali razem, nawet tańczyli, znają się i widują zawsze, gdy spotykają się ich starsi. Ale Hannah nie zbliża się do Keitha bardziej, niż nakazują obyczaje. A gdy ma być bliżej, zapewnia sobie obecność i świadectwo moje lub innej druhny. Jesteśmy jak jej polisa ubezpieczeniowa wystawiona przez bank Lloyda, by zabezpieczyć kontrakt. A Keith jest po prostu stroną kontraktu na wieloletnią współpracę. Uśmiecha się więc doń i często komplementuje: jego zamek, kucharza, nowoczesne stajnie i nawet wygląd. Wczoraj wręcz poprawiła mu broszę na ramieniu, ale na próżno by szukać w tym geście namiętności czy choćby nawet czułości. Był to zwykły gest dystyngowanej damy dbającej, by mężczyzna u jej boku prezentował się nienagannie – mieli wszak razem zatańczyć. To wtedy też doszło niemal do sprzeczki, bo Hannah napominała Keitha, by zmienił stronę przypięcia Sgian Dubh z lewej na prawą. Argumentowała, że dla dobra obyczaju i tradycji mógłby na jeden czy dwa wieczory (bo ten zaślubinowy przecież także) nie obnosić się z tą swoją leworęcznością.

Świętowanie i tańce szybko zmęczyły oblubienicę i jeszcze zanim na dobre wzeszedł księżyc, zażyczyła sobie już wycofania się do swojego pokoju. „Jutro trudny dzień”, powiedziała i zamknęła za sobą drzwi. Spojrzeliśmy na siebie, ledwo tłumiąc parsknięcie śmiechem. Usłyszeliśmy jeszcze, jak Hannah zaciąga kotarę przy drzwiach i zaległy cisza i półmrok. Nasze dłonie spotkały się bezwiednie, niby przypadkiem, choć od dwóch dni wiedzieliśmy już, że żadne nasze spotkanie, wymiana spojrzeń czy przelotny dotyk nie są przypadkiem. Pożądanie narastające z każdą minutą spędzoną pod wspólnym dachem stawało się coraz bardziej wyczuwalne, wręcz nieuśmierzalne. I wczoraj też nie posłuchaliśmy zdrowego rozsądku, by i sobie nawzajem powiedzieć dobranoc pod drzwiami sypialni Hannah. Usiedliśmy po prostu na stojącej w krużganku skrzyni pełnej futer i ze świstem wypuściliśmy wstrzymywane w płucach powietrze. Rozmowa potoczyła się naturalnie, jak strumień czystej wody. W pewnej chwili, gdy chciałam zmienić pozycję i usiąść nieco bokiem, by móc spojrzeć prosto w oczy Keitha, szarpnęłam lekko głowę i syknęłam z bólu. Moje włosy zahaczyły o drzazgę nieoheblowanej deski, która stanowiła część ościeżnicy i boazerii i trzymały mnie w bolesnym uchwycie. Keith natychmiast sięgnął po Sgian Dubh, by mnie uwolnić, ale zdążyłam szepnąć: „Nie obcinaj mi włosów!”. Odłożył go więc na miejsce i – wyczuwając palcami miejsce uwięzienia i splecionych z drzazgą włosów – rozplątał supeł. Nie opuścił jednak dłoni, cicho i wolno przesuwając palcami po moich lokach. „Są takie miękkie! Jak jedwab. Dobrze, że mi nie pozwoliłaś ich odciąć, to byłoby świętokradcze. A potem nie umiałbym nie nosić przy sobie odciętego pukla twoich włosów”. Niezręczność ciszy, która wtedy zapadła, trzeba było natychmiast wyrugować, poprosiłam więc spiesznie, łapiąc się pierwszego skojarzenia, jakie przyszło mi myśl, by mi opowiedział o swoim Sgian Dubh. Gdy już po pełnej pasji prezentacji odkładał go w ukrycie za lewą skarpetą, wstałam i poprosiłam o spacer. Księżyc dopiero kierował się ku pełni, ale świecił na tyle jasno, by skraść w pełni naszą uwagę. Przekomarzaliśmy się więc, czy majowy księżyc w pełni to Księżyc Kwiatowy, jak chciał Keith, czy Księżyc Mleczny – jak zawsze mówiła mi ciotka Catherine. Powstrzymywanie się od dotyku, przytulenia czy wręcz pocałunku wyjadało mi cichcem moją życiodajną energię, pranę. Spacerowałam, żartowałam, wchodziłam w karkołomne utarczki i intelektualnie wyrafinowane konstrukcje słowne, a pod spodem, jak przy upuszczaniu krwi do miseczki, kropla za kroplą spalały się moja silna wola, przyzwoitość i dobre wychowanie. I gdy po zakończeniu przechadzki Keith wreszcie odprowadził mnie do mojego pokoju gościnnego, nie upilnowałam już zwierzęcia w sobie i oddałam mu namiętnie długi gorący pocałunek. Świadoma, że następny krok byłby naszą zgubą, uciekłam za drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Gdy zasuwałam kotarę, usłyszałam, jak Keith, szurając plecami o moje zamknięte drzwi, osunął się na podłogę. Wiem, że wiercił się tam na podłodze pod moimi drzwiami, owinięty ciasno swoim pledem, jeszcze dobrą chwilę po tym, jak wzeszło słońce. Wiem, bo przecież sama nie zmrużyłam oka.

Obmywam więc teraz swoją twarz wodą z jeziora, zmywam ślad po łzie, która spłynęła, gdy długo patrzyłam pod słońce w ślad za Keithem. Przed chwilą, nie odnalazłszy mnie, odjechał konno w stronę zamku. Chcę zmyć i łzę, i ślad wczorajszego pocałunku, i gorączkę pożądania, która mnie trawi. Moja skóra pachnie jego skórą. Wiem, że to widać. Wiem, że to może wydać nas, nasz grzech. Zanurzam więc znowu twarz w zimnej wodzie, prosząc jezioro, by wykonało swój rytuał. Obmyj mnie, wodo, obmyj, jak teraz ciotka Catherine obmywa stopy Hannah. Odśwież mnie i odnów, niech się dokona ta mikrodermabrazja, jak to nazywa Siobhan. Niech zmycie warstw nieczystej skóry będzie rytuałem, który pozwoli mi dziś wieczorem z podniesioną głową świadkować na ich ślubie. Wniknij w każde zagłębienie na twarzy, w nozdrza i te maleńkie kanaliki, które wypuszczają łzy, wpłyń do mego wnętrza, oczyszczając mnie i napełniając ponownie praną. Bądź mi nadzieją: na przepływ, na przemijanie, na minięcie tej szaleńczej namiętności i żądzy. Daj wiarę we własny głos rozsądku i sprzymierzenie ze mną takich okoliczności, zdarzeń i osób, które stając nam dziś na drodze, będą nas rozdzielać. Uruchom siłę, która pozwoli mi pogodzić się z tym, że to będzie rozłąka już na zawsze.

 

The post Wyznanie toni appeared first on Pro Libris.

]]>
Pociąg https://prolibris.net.pl/pociag/ Tue, 20 May 2025 10:39:34 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15725 Szczepan Macholak

The post Pociąg appeared first on Pro Libris.

]]>

Szczepan Macholak

Pociąg

 

Na trasie każdemu dobrze znanej, więc nie będę jej nikomu przedstawiał, zdarzyła się ta sytuacja. Życie zmusiło do tych zajść, ja natomiast tylko je spisałem. Wyrzekam się ponadto odpowiedzialności za opisane wydarzenia, które miały miejsce z pewnością tego dnia, którego się stały. Podkreślam jeszcze raz, że byłem biernym świadkiem tych zajść i jako obserwator je opisuję. Nie wińcie mnie, lecz historię, która kazała nam się toczyć, jak toczą się koła pociągu.

 

Tłok tego dnia na dworcu był ogromny. Nie było ludzi. Była masa, która przetaczała się przez dworzec. Powoli, bez sensu i składu, pełzła do przodu, zjadając wszystko po drodze. Cudem było wydostanie się z niej. Niektórzy poddawali się i stawali się jednością z bytem tak kruchym. Nie łączyło ich nic oprócz chęci wydostania się z miasta, które jeszcze świętowało na ołtarzu krwi.

Kilka osób, w tym ja, wydostało się i zdołało dotrzeć do pociągu przed tłumem. Masa za nami podążała jednak. Drzwi nie zdążyły się zamknąć za nami. Zostały wyrwane! Jedność się wlewała! Strach obleciał wszystkich pasażerów! Tylko konduktor mógł wiedzieć, co się takiego stało, że z masy powstawali ludzie na powrót. On także tylko znał odpowiedź na pytanie: jak ruszyliśmy w podróż z wyważonymi drzwiami? Przecież cud musiał się wtedy wydarzyć, zwykła kartka z napisem „Drzwi zepsute” nie rozwiązałaby problemu.

Byłem zmuszony do kupienia biletu bez miejsca do siedzenia – pewnego oparcia w podróży. Błąkałem się chwil kilka dłuższych. Zaczęli towarzyszyć mi inni. Unikałem jednak powstania masy. Było to groźne dla istoty, dla bytu. Ludzie, którzy szli ze mną, właściwie za mną, wybrali mnie za przewodnika. Torowałem im drogę przez korytarze pełne toreb i resztek masy. Robiłem to, mając nadzieję, że oni mnie zastąpią, gdy opadnę z sił. Momentami nachodziła mnie jednak obawa, niczym zmora mnie od tyłu zachodziła, czy jednak nie zostawią mego ciała w tej masie, gdy stracę energię? Szybko jednak znikał ten niepokój. Dlaczego przychodził i odchodził? Nie wiem, niestety.

Pociąg był niczym labirynt. Człowiek nie wiedział, ile już przeszedł. Wszystko było takie same. Numery wagonów znikały i pojawiały się. Raz byliśmy w jedenastym, potem w trzynastym, następnie w piętnastym, kończąc w dziewiątym. Wszystko było bez sensu, wyrwane niczym ze snu. Ciężko było to pojąć. Rzeczywistość oderwana.

Ja wraz z moimi towarzyszami niedoli uznaliśmy, iż należy zakończyć wędrówkę i gdzieś usiąść. „Miejsc nie ma” – brzmiał co chwilę stłumiony dźwięk. Nie był to głos, raczej resztka życia, która ulatywała. Upał i gorąc dawał o sobie znać. Je należy winić za ten stan rzeczy i rzeczywistości. Tłok i resztki masy nie pomagały. My jednak szukaliśmy dalej. W pewnym momencie już nie mogliśmy tego wytrzymać. Uznaliśmy, że należy przeprowadzić rewolucję w pociągu. Masa była, według nas, liczniejsza niż ludzie z miejscami. Nie mieliśmy jednak już głosu, by zwołać ją do czynu. Uznaliśmy, że sami musimy wykrzesać iskrę, która zapali lont. Znaleźliśmy przedział, gdzie siedzących było mniej niż nas. Zaatakowaliśmy. Walizkami i torbami przepychaliśmy się. Obrońcy cofali się. Zaskoczeni, nie mieli szans się obronić. Dopiero zaczęli walczyć w rogu, było to jednak za późno. Wygraliśmy miejsca siedzące. Poprzednich posiadaczy wyrzuciliśmy przez okno. Było ryzyko, że oni pobudzą resztkę masy w celu pozbawienia nas miejsc siedzących.

Cel był osiągnięty! Zwycięstwo nas podzieliło, niestety. Dwóch towarzyszy usiadło po drugiej stronie przedziału. Zabarykadowali się. Bali się o swe nowe zdobycze. Zlali się w jedno z siedzeniami. Stali się jednością z pociągiem. Po mojej stronie zostali stary towarzysz oraz dziewczyna z kręconymi włosami. Pierwszego znałem już od dawna. Często podróżowaliśmy. Każdy z nas osobno, jednak los spotykał nas co jakiś czas. Poczciwy człowiek, choć na starość robi nielogiczne czyny. Nie znam jego imienia. Dziewczynę zaś poznaliśmy dopiero w pociągu. Nie znałem jej pobudek, nie znałem jej imienia, nie wiedziałem, skąd dokąd jedzie. Była niewiadomą. Miała na sobie suknię, co nie ułatwiało zapewne poruszania się w tej rzeczywistości. Udało mi się z nią zamienić parę krótkich zdań. Rozmowa krótka, durna, która nic nie wnosiła. Tak wyglądała ta niepozorna wymiana myśli, jeśli dobrze zapamiętałem:

– Skąd pan jedzie? Ma pan plecak górski oraz małą walizkę, dosyć nietypowe połączenie.

– Teraz? Od brata, podróżuję. To jest mój cały dobytek. Czasem jest większy, kiedy indziej mniejszy. Cały czas podróżuję i zmieniam swój stan.

– Bardzo to interesujące. Rozumiem, że lubi pan podróżować?

– To za dużo powiedziane, raczej nie lubię być w jednym miejscu…

Wygraliśmy, mogliśmy robić, co chcieliśmy. Urządzać nas świat od początku. Byliśmy panami swojego losu. Byliśmy ludźmi i to siedzącymi. Nie masą. Byliśmy równi wobec siebie i pociągu. Ten raj mógłby trwać wiecznie. Zaczęły się jednak przeszkody. Zawsze się tak dzieje. Dziewczyna po kilku przystankach nam podziękowała. Miała bowiem bilet z miejscem kojącym. Do tej pory jechała przez przypadek, miało jej nie być. Wsiadła za wcześnie do wagonu. Podróż teraz jej się zaczynała. Zostawiła nas. Podziękowała nam jeszcze raz. Odeszła. Nie wiedziałem, co sądzi o moim byciu. Ważne, aby się nim nie inspirowała.

Następnie stary mój towarzysz zauważył matkę z córeczką, które szły korytarzami, starając się unikać masy. Zlitował się nad nimi. Odstąpił im swoje miejsce oraz miejsce po dziewczynie. Udał się następnie na samotną podróż w głąb pociągu. Podobno szukał konduktora. Chciał zapytać, czy jakiś bilet z miejscem siedzącym się nie zwolnił, czy coś podobnego… Gdyby tylko wiedział, że owa rodzina po czasie krótkim opuści i ruszy szukać lepszych siedzeń, gdzieś w pierwszej klasie. Zostałem więc sam.

Czekałem. Czekałem, aż skończy się ma podróż. Sam ze sobą musiałem być. Mijałem tak kolejne stacje i miasta. Wszystko było takie same. Nie wiedziałem, czy za oknem słoneczna Opolszczyzna, podtopione Lubuskie czy może rozlane Mazowieckie. Wydawało mi się teraz wszystko jednakowe, tak samo obce. Nie wiem, co było gorsze. Owa podróż bez towarzyszy czy fakt, że inni uznali za dobry pomysł zdobycie owego przedziału. Poddałem się bez walki, nie miałem siły bronić czegoś, co do mnie i tak nie należało. Zlitowali się nad samotnym człowiekiem bez miejsca siedzącego. Wypuścili mnie.

Błąkałem się więc sam znowu po labiryncie. Unikałem masy, jak mogłem. Traciłem jednak resztki sił. Jakimś cudem udało mi się trafić do wagonu bez przedziałów. Ktoś mnie nakarmił, inny pasażer napoił. Sami nie mieli miejsc. Wiedzieli, że dalej też tak jest. Długie wagony pełne ludzi, gdzie nie da się usiąść. Nie powstrzymywali mnie. Wiedzieli bowiem, że nadzieja na miejsce siedzące trzymała mnie tylko przy życiu. Szedłem w tłumie, pchając się przez masę. Nagle zauważyłem cud – wolne miejsce. Leżała na nim tylko kurtka, taka beżowa. Zapytałem człowieka, który siedział obok, czy to miejsce wolne. Odpowiedział, że nie. Następnie warknął, że mam się odsunąć dla swojego dobra. Schowałem się w masie. Normalnie bym odszedł, jednak bardzo nie lubiłem, gdy ktoś na mnie warczał. Czekałem w ukryciu i obserwowałem. Musiałem się upewnić, czy moje przypuszczenia były słuszne. Były. Człowiek ów, podobny do zwierza, w ubraniu myśliwego, sięgnął po kurtkę i się nią przykrył. Oznaczało to, że miejsce musiało należeć do niego. Powinienem odstąpić i iść dalej. Nie wiadomo, czy z powodu upału, zmęczenia, czy masy uznałem, że muszę. Konduktor tylko wie, co naprawdę na mnie zadziałało. Krzyknąłem, że ów człowiek ma dwa miejsca i się nimi nie dzieli! Było to iskrą. Masa zebrała się i zaatakowała. Ja w tej masie, przestając być człowiekiem, rzuciłem się na wolne miejsce. Zajęło to mniej niż sekundę. Było po wszystkim. Owego człowieka już nie było. Po zwierzu zostały strzępy, które szybko przeszły z masą do innego wagonu, szukając miejsca. Na siedzeniu może były dwie krople krwi, od której każdy z nas pragnął tak uciec. Były tylko dwa wolne miejsca, na których usiedli ci, którzy mnie nakarmili i napoili. Nie stali się bowiem masą, a pozostali ludźmi…

Wysiadłem w końcu z pociągu. Byłem przetrawiony i wypluty przez masę. Nie wiem, czy czułem się dalej człowiekiem, czy nieważnym elementem otoczenia. Chodził mi ciągle po głowie dialog, który nie wiem, kiedy się wydarzył. Myślę, że odbył się pomiędzy mną a moją towarzyszką podczas podróży w przedziale. Tak mi pasuje, pewności nie mam. Polegam na własnej wierze w ład.

– Patrzy pan i obserwuje. Nie wiem, co dokładnie. Mogę się tylko domyślić, jak każdy. Każdy ma prawo myśleć, co sądzi drugi człowiek…

– Ma pani ładne oczy. Myślę o nich. Nie, nie w ten sposób. Są po prostu interesujące. Nie da się z nich niczego wyczytać. Jedna wielka tajemnica się w nich kryje. Należałoby na nie uważać. Zapewne coś wiedzą więcej. Może odbijają przeszłość?

– Jeśli uważa pan, że odczyta z nich prawdę o wszechświecie, myli się pan głęboko. Prawdy w nich nie ma. Być może kiedyś jakiś prorok by z nich coś odczytał, przepowiedziałby przyszłość. Teraz nic się nie da w tej rzeczywistości. Trzeba czekać na swój pociąg. Każdy ma swój indywidualny bilet, który tworzy z nas ludzi. Nikt nie zna biletu drugiej osoby…

– Pani płacze?

– Nie, oczy mi wilgotnieją z powodu temperatury. Strasznie duszno tutaj. Otworzy pan okno?

 

The post Pociąg appeared first on Pro Libris.

]]>
Jezioro wspomnień https://prolibris.net.pl/jezioro-wspomnien/ Tue, 20 May 2025 10:18:31 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15705 Grzegorz Pul

The post Jezioro wspomnień appeared first on Pro Libris.

]]>

Grzegorz Pul

Jezioro wspomnień

Jutro popłyniemy daleko,
jeszcze dalej niż te obłoki,
pokłonimy się nowym brzegom,
odkryjemy nowe zatoki
        (Konstanty I. Gałczyński, Kronika olsztyńska)

 

Dla Pacia

 

Na skrzyżowaniu Marek skręcił w prawo. Za pierwszymi zabudowaniami otworzyły się drzwi do Puszczy Augustowskiej. Strzeliste, proste jak tyczki sosny, zdawało się, że czubkami sięgają chmur. Stały jedna obok drugiej, w nieregularnych szeregach. Bardziej niż rośliny przypominały niezliczone hordy barbarzyńców nacierające na mury Rzymu. Światło słońca, rozszczepione na sicie koron, w tysiące świetlistych promieni lizały ściółkę, złożoną z mchów i gęstych krzaków jagód, malując ją w mozaikę blasków i półcieni. Krzaki jałowców, młode świerki, brzozy i kępy leszczyn, chociaż pokaźnych rozmiarów, przy potędze sosen jawiły się niczym grupki krasnoludków przemykających pod nogami olbrzymów.

Jechał i patrzył. Uwielbiał lasy. Gdy był w szkole średniej, a potem podczas studiów, w wakacje deptał po ścieżkach, traktach, przecinkach, a czasami po prostu między drzewami polskich borów i lasów. Znał Puszczę Białowieską, mroczną, dziką, pełną półcieni i wilgoci, rozedrganą bzyczeniem gzów, wielkich, niczym palce niemowlaka i wściekłych jak stado rozdrażnionych szerszeni. Penetrował Puszczę Knyszyńską złożoną z mozaiki drzewostanów sosnowych, świerkowych i mieszanych, upstrzoną niezliczoną ilością źródełek i leśnych ruczajów ukrytych wśród leszczyn i olsz. Złaził Puszczę Romińską, dziką, odludną, wypełnioną majestatycznymi świerkowymi starodrzewami. Zapuszczał się w Bory Tucholskie, ciągnące się kilometrami sosen, posadzonych pod linijkę, pełnych jagód i podgrzybków i niesamowicie nudnych w swojej monotonii. Ale najwięcej czasu spędzał w rodzinnej Puszczy Augustowskiej. Kochał ją najmocniej. Może z racji bliskości, wszak w niej się wychował. A może po prostu dla niego była najpiękniejsza.

Zdeptał te lasy od Lipska na południu po Wigry na północy i od Augustowa na zachodzie po rodzinne Kukle na wschodzie. Znał wszystkie dukty, wszystkie ścieżki. Bez stresu przedzierał się przez bagniska, okrążał liczne, zagubione wśród majestatycznych sosen śródleśne jeziora nazywane sucharami, po kępach turzyc przeskakiwał niczym górska kozica z kamienia na kamień, podążając na sobie tylko znane dzikie plantacje żurawiny. Godzinami na często jeszcze zmrożonej ziemi potrafił leżeć, przykryty suchymi krzakami jagód, czekając na pojawienie się tokującego głuszca. A wczesną wiosną tropił sasanki. Zaznaczał wszystkie stanowiska, stare i nowe na swoim zdezelowanym GPS Germini. Kwiatki rosnące zbyt blisko drogi ukrywał, osłaniając je zwałami wiatrołomów, tak aby przypadkowo przejeżdżający mieszkańcy stolicy nie dostrzegli ich, a potem nie wykopali z myślą o posadzeniu ich w przydomowych ogródkach.

Otworzył okno i jak do samochodu wdarło się pachnące wiosną powietrze, wziął głęboki oddech. Aromaty wpadające do nosa przywołały wspomnienia. Zapach sosen, podkręcony wonią późnowiosennych kwiatów wstrzelił do mózgu pokaźną szprycę endorfiny.

Sześcioletni hyundai i30 przyspieszył. Silnik zaczął pracować jakby rytmiczniej. Można było odnieść wrażenie, że maszynie udzielił się dobry nastrój kierowcy. Droga była pusta. Minął Przewieź, zwalniając do przepisowej prędkości. W wylotach bocznych dróg lubili przyczaić się chłopaki i dziewczyny z suszarkami. Tym razem nikt nie pilnował, czy narwani kierowcy nie mają zbyt ciężkiej nogi. Za miejscowością wyjechał na długą prostą. Odwrócił szybko głowę, aby spojrzeć, co się dzieje na tylnym siedzeniu. Patryk spał. Oplątany pasem, zgięty jakoś nienaturalnie kimał w najlepsze. Oddychał głośno. Wiosenna alergia dawała o sobie znać. Nie widział jego twarzy. Czapka z daszkiem opadła mu na nos. W ręku trzymał nieodłączną komórkę. Obrazy na ekranie migały jak neony przed kasynem w Las Vegas.

Minął Czarną Hańczę, ostro zwalniając na moście.

– Niska woda – wyszeptał.

Za stacją benzynową przyspieszył. Cholernie chciał zapalić, a do leśnego parkingu przed Gibami miał jeszcze kilka kilometrów. Sosny widziane przez boczną szybą zlały się w jedną rozmazaną ścianę. Po chwili zobaczył wjazd. Zjechał z drogi. Nie gasił silnika. Nie chciał, żeby mały się obudził. Uwięziony w pasach kiwał się w rytm swoich oddechów. Telefon leżał na siedzeniu, widocznie wypadł mu z ręki na jakimś wyboju. Na ekranie wielki Troll z młotem rozbijał złote puchary, eksplodujące cyframi zdobytych punktów. Delikatnie otworzył drzwi. Późnomajowe powietrze wibrowało żywicznymi zapachami sosnowego lasu. Zapalił.

Nie chciał sięgać po papierosa od razu po wjeździe pod dom rodziców. Przekroczył trzydzieści pięć lat, a ciągle przed matką mitygował się z paleniem. Miał świadomość idiotyzmu tej sytuacji. Roześmiał się pod nosem, bo jakoś z alkoholem nie było tego problemu. Nad samochodem przeleciał dzięcioł, charakterystycznie furkocząc skrzydłami. Marek wrzucił niedopałek do kubka po kawie, który w kontakcie z cieczą znajdującą się na dnie naczynia zasyczał głośno. Wsiadł do auta i ostro ruszył.

*

– Babcia! – Patryk krzyknął z tylnego siedzenia. Marek usłyszał jeszcze głośne trzaśnięcie drzwi i zobaczył malca rzucającego się w ramiona starszej kobiety. Stała na środku podwórka, przed drewnianym budynkiem starej leśniczówki, jakby wiedziała, że nadjeżdżają. Dom posadowiono na uboczu wsi, wśród wyniosłych sosen, na wysokiej skarpie z widokiem na leżące w dole jezioro. Zimą i wczesną wiosną dojazd do niego utrudniały zwały śniegu i doły wypełnione głęboką burą breją. Latem samochód oplatały chmury piaskowego lakieru, złożonego z mieszaniny niezliczonych drobinek pyłu i kurzu, wzbijanych w powietrze przez opony dudniące na gruntowym dukcie. Tylko w krótkich momentach późnej wiosny i wczesnej jesieni drogę do domu udawało się pokonać bez zbytniego zabrudzenia auta.

Marek poczekał, aż zakończą ceremonię powitania złożoną z niezliczonych uścisków i całusów.

– Cześć – powiedział i musnął mamę ustami delikatnie w policzek. Ta uścisnęła go mocno. Patryk buszował wśród toreb w otwartym bagażniku.

– Jak się trzymasz? – zapytała szeptem.

– Lepiej nie pytaj.

– Odezwała się?

– Mamo, proszę… – zajęczał.

Kobieta odsunęła się na dwa kroki. Poprawiła siwe włosy. Mimo wieku były długie i bujne.

– Domek macie przygotowany – dodała i ruszyła pomóc wnukowi dźwigać wielką torbę.

Chwycił pozostałe bagaże, futerał z wędkami, duży plecak i małą torbę podróżną. Przygnieciony ciężarem sunął wolnym krokiem w stronę chatki ukrytej za budynkiem leśniczówki. Wdrapał się po drewnianych schodach i wszedł przez otwarte na oścież drzwi. Nie przywitał go zatęchły zapach zamkniętych przez wiele dni pomieszczeń. Wnętrze pachniało żywicą i świeżym wiosennym powietrzem. Minął się z mamą i synem w salonie. Młody rozentuzjazmowany pędził na złamanie karku.

– Wietrzyłam domek od dwóch dni – usłyszał od przechodzącej obok rodzicielki. Szła szybko, próbując nie spuścić z wzroku biegnącego wnuka. Chwilę patrzył, jak znikają za budynkiem leśniczówki.

Marek rzucił bagaże na stojącą przed kominkiem sofę. Usiadł i zapalił papierosa. Budowali ten domek z ojcem. Praktycznie sami. Tylko przy montażu stolarki okiennej i dachu pomagał wujek, na co dzień trudniący się budowlanką. Cała reszta była efektem ich wspólnej, dwuosobowej pracy.

Pamiętał, jak pierwszy raz Gośka przeszła przez dębowe drzwi i stanęła na drewnianej podłodze otoczona zapachami skomponowanymi z ostrego żywicznego aromatu doprawionego delikatną, ulotną, ledwo dostrzegalną nutą lakieru. Rozejrzała się wokoło, oczami błyszczącymi radością niespodzianki. Nieporadnie, trzymając się prawą dłonią poręczy, a lewą opierając na pokaźnym brzuchu zaawansowanej ciąży, wspinała się po stromych schodach na górę. Tam wpadła Markowi w ramiona i się rozpłakała. Po szyi płynęły mu jej ciężkie łzy, wsiąkające w kołnierzyk koszuli, a on chłonął zapach włosów, pachnących ezoteryczną mieszanką wiosennych kwiatów. Tamtego dnia tak pachniała miłość.

Zgasił papierosa w wielkiej, kryształowej popielniczce i zabrał się za rozpakowywanie bagaży.

*

Ruszył po stromej skarpie. Wąska piaskowa ścieżka lśniła od wilgoci. Marek ostrożnie stawiał stopy, bo w przeszłości już nieraz w tym miejscu wylądował na czterech literach. Piaskowo-gliniane podłoże po deszczu przypominało bardziej lodowisko niż bezpieczny trakt. Łapiąc się sprężystych pni młodych olsz, dotarł bezpiecznie nad jezioro. Woda lśniła od słonecznych kropli mieszanych lekką falą. Na powierzchni mięsiste liście grążeli podskakiwały w epileptycznych drgawkach spowodowanych ruchami wody. Marek wszedł na zmurszałe deski niedużego pomostu.

– Cześć, ojciec – powiedział do mężczyzny siedzącego w drewnianej łódce.

– Cześć. Łajbę ci szykuję – odpowiedział i zaczął energicznie pracować plastikową wylewką.

– Dobra pogoda – dodał Marek i zapalił papierosa.

– No niezła – rzekł siedzący w łódce mężczyzna. – Ostatnio nieźle brał okoń – dodał. Kilkoma energicznymi ruchami wylał resztkę wody i wyskoczył na pomost. Miał prawie siedemdziesiąt lat, ale po sylwetce nie było tego widać. Trzymał się prosto. Pod koszulą przebijały mięśnie, a brzuch miał płaski niczym dwudziestolatek. Ale zryta zmarszczkami twarz i siwe włosy jednoznacznie świadczyły o jego podeszłym wieku. Uścisnął Markowi dłoń i poklepał po plecach.

– Matka pewnie nie dała ci spokoju pytaniami?

– Nie. Szybko ją zbyłem.

– Płyniesz dziś?

– No pewnie.

– Na górce za kawiarnią od tygodnia bierze okoń i trafia się czasami szczupak.

– To wieczorem trzeba spróbować.

– Daj papierosa.

Marek wyjął paczkę marlboro z kieszeni i wyciągnął ją w stronę ojca. Po chwili palili w milczeniu, patrząc na falującą wodę. Wiatr bujał delikatnie szpalerem rachitycznych trzcin. Perkoz na środku zatoki raz za razem nurkował w poszukiwaniu obiadu. Wisząca nad głowami rybitwa pokrzykiwała, jakby w nadziei na darmowy posiłek. Coś otarło się o nogę Marka. W pierwszym odruchu wzdrygnął się zaskoczony, ale po chwili tarmosił szaroburą kotkę.

– Co stara Rysio? Ciągle poznajesz pana – szeptał do zwierzaka. Ta mruczała z zadowoleniem, prężąc się i kręcąc pod głaszczącymi ją palcami.

– Z dwa miesiące temu myślałem, że już po niej – wtrącił ojciec. – Miała ostre spięcie z lisem i cudem się wylizała.

– Ale żyjesz, ty mój kochany sierściuchu – szeptał Marek do turlającej się po pomoście kotki. Miała dwoje uszu w strzępach i zabliźnione rany na grzbiecie. Prowadził palce po miękkim, ale niemiłosiernie zakurzonym futrze. Zwierzak burczał głośno. Tylko po siwych włosach na mordce i wąsach można było poznać, że jest już starą kotką.

Pamiętał dokładnie dzień, siedemnaście lat temu, kiedy ich drogi się skrzyżowały. Wysiedli z Gośką z autobusu szkolnego i już mieli udać się każdy w stronę swojego domu, kiedy usłyszeli dobiegające zza przystanku rozpaczliwe miauczenie, przypominające bardziej płacz niemowlaka niż krzyk kota. Ruszyli za głosem. Wrzaskun był mały, brudny i koszmarnie głośny.

– Jezu, jaka ty jesteś malutka – szeptała Gośka, trzymając na rękach futrzany kłębuszek. Patrzyła na Marka z taką nadzieją w oczach, że mógł zrobić tylko jedno.

– Zabieram ją do domu – powiedział.

Wtedy pierwszy raz go pocałowała. To chyba dzięki tej malutkiej kotce zostali parą, a później małżeństwem.

*

Wiosła uderzały z głośnym pluskiem o płaską taflę wody, wyrzucając w górę kaskady kropli przypominających drobniutkie diamenty. Płynęli wolno. Marek patrzył na oddalający się brzeg z piaskową skarpą, drewnianym, pokręconym pomostem i odlaną na powierzchni starych desek sylwetkę szaroburego kota. Z każdym ruchem drewnianych piór obraz stawał się coraz mniej wyraźny, szczegóły ginęły, zamazywały się w odległości. W momencie, kiedy brzeg stał się jedną zielonobrązową plamą, podniósł się i ruszył do rufy.

– Odpalimy silnik – powiedział do Patryka.

Młody burknął coś pod nosem. Siedział nabzdyczony na dziobowej ławce w grubej pomarańczowej kamizelce i z wędką spinningową w ręku. Mało brakło, a nie wypłynęliby od pomostu. Syn uparł się, że nie będzie zakładał ratowniczego sprzętu. Rozpoczęła się niepotrzebna sprzeczka, którą dziecko skwitowało krótkimi słowami.

– Mama by mi pozwoliła.

– Ale nie ma tu teraz mamy i masz nałożyć ten zasrany kapok! – Marek odpowiedział, wolno i wyraźnie cedząc każde słowo. Był bliski wybuchu. Na szczęście Patryk dał za wygraną i ciągając nosem, włożył kamizelkę.

Marek załączył najpierw pierwszy bieg, by po chwili płynnie przejść przez dwójkę, trójkę i czwórkę na maksymalny napęd. Elektryczny silnik podłączony pod solidny studwudziestoamperogodzinowy akumulator szarpnął łodzią i zaczął ją energicznie pchać do przodu. Stalowe lustro wody drewniany dziób rozcinał grubą bruzdą, rozrzucając na boki sznyty połamanej płaskiej tafli w kształcie długich promieni opalizujących w słońcu fal.

Kierował się w stronę podwodnej górki, będącej przedłużeniem trzcinowego cypla, schodzącego z piaskowej skarpy daleko w głąb jeziora. Wypłycenie dna, otoczone pojedynczymi łodygami rozłożonych w wodzie rdestów stanowiło świetne miejsce polowań szczupaków i okoni. Łowił tam jego ojciec, a potem od najmłodszych lat on. A teraz wiózł tam syna.

Przy górce dostrzegł kręcące się rybitwy. Drąc dzioby raz za razem, siadały na spokojnej tafli jeziora.

– Patrz! Żeruje okoń!

Mały odwrócił szybko głowę i powiódł wzrokiem za wyciągniętym palcem wskazującym ojca. Ekscytacja związana ze zbliżającym się połowem sprawiła, że całkowicie zapomniał o sprzeczce przy pomoście. Trzymał się małymi dłońmi burty i podskakiwał w miejscu. Nie był w stanie opanować emocji.

– Będą brały? – zapytał podniecony.

– Będą, będą – odpowiedział Marek.

Dopływając, zredukował bieg i ustawił się jakieś dwadzieścia metrów od zaznaczonego roślinnością szczytu górki. Wyłączył silnik i zrzucił kotwicę. Założył Patrykowi czterogramowego spinmada i wręczył mu wędkę. Przynęta była sprawdzona. Malutki ołowiany korpus z wirującym metalowym skrzydełkiem, malowany w okoniowe paski, uzbroił w jedną kotwiczkę. Mały rzucił w stronę podwodnego wyniesienia. Marek patrzył z satysfakcją na jego ruchy. Jak na swój wiek świetnie radził sobie ze spinningiem.

Branie nastąpiło po pierwszym obrocie korbki.

– Mam! – darł się Patryk, holując rybę.

– Ciszej, ciszej – Marek usiłował uspokoić rozentuzjazmowanego dzieciaka. Szybko odłożył swój spinning, rezygnując z łowienia i sięgnął po podbierak. Wędkując we dwóch, robiliby za dużo zamieszania.

Okoń był ładny. Na oko trzydziestocentymetrowy. Marek odczepił szybko rybę i wpuścił ją do siatki. Patryk ponowił rzut. Przynęta wpadła niemal w tym samym miejscy, robiąc na powierzchni spokojnej wody mały gejzer złożony ze strzelających w górę setek drobnych kropli. Marek z podziwem patrzył na ruchy syna.

– Mam! – krzyknął tym razem po trzecim zakręceniu korbką.

Podobny wielkościowo okoń wylądował po krótkiej walce w podbieraku. Młody złowił jeszcze siedem ryb i brania się urwały. Rzucał raz za razem, zwijał przynętę i nic się nie działo. Rybitwy wisiały nad łódką, głośnym skrzeczeniem domagając się chyba dostępu do siatki z okoniami.

– Rzuć bardziej na lewo – powiedział Marek, uważnie obserwując taflę jeziora. Patryk wykonał polecenie i już po drugim zakręceniu kołowrotkiem kij zaczął mocno pulsować.

– Mamm! – wydyszał, przeciągając ostatnią zgłoskę.

To, co walczyło na końcu żyłki, nie było okoniem. Hamulec raz za razem terkotał, oddając linkę, za każdym odejściem ryby. Marek wiedział, że syn holuje ładnego szczupaka. Ryba po kilku odjazdach zaczęła tracić siły i Patryk powoli, ale systematycznie doprowadzał przeciwnika do łódki. W momencie, kiedy szykował się już z podbierakiem, ryba wykonała rozpaczliwą akcję. Szczupak pokazał się w całej okazałości. Gwałtownym ruchem rozbił na drobne kawałeczki zielonkawą taflę i machając energicznie grubym, umięśnionym ogonem wyskoczył nad powierzchnię wody. W powietrzu szarpnął gwałtownie łbem, wyrzucając z uzębionej paszczy małą, kolczastą przynętę. Wolny dał nura, zostawiając po swojej ucieczce odgłos chlupotu, kolistą falę uderzającą kilka razy w burtę i gorzkie niczym piołun uczucie porażki.

Patryk miał łzy w oczach. Zaciskał usta, żeby nie wybuchnąć histerycznym płaczem. Marek podszedł szybko do syna i mocno go przytulił.

– Był zajebisty. Ale dziś miał więcej szczęścia – wyszeptał. – Jeszcze złapiesz niejedną dużą rybę – dodał.

Trwali w tym uścisku dłuższą chwilę. Nagle Patryk oderwał się od ojca.

– Duży był – odpowiedział, a w jego głosie Marek nie dostrzegł smutku, tylko podziw dla przeciwnika, podkręcony euforią wywołaną buzującą jeszcze w żyłach adrenaliną.

*

– Marsz do łazienki! – Marek wydał komendę.

Patryk siedział zlany w jedno ciało z ekranem swojego smartfona i nie reagował na żadne bodźce. Usta miał pofarbowane na fioletowo, a policzki dodatkowo umorusane gęstą, słodką śmietaną. Babcia na kolację zaserwowała wnukowi pierogi z jagodami i z taką ilością cukru, że diabetyk mógłby ją posądzić o próbę morderstwa.

– Ostatni raz powtarzam! Idziesz do łazienki! – Marek mówił wolno i wyraźnie, głosem ostrym jak samurajski miecz.

Patryk zrozumiał, że lepiej nie przeciągać już liny. Odłożył komórkę i burcząc z niezadowolenia pod nosem, pomaszerował do łazienki.

– Tylko dokładnie umyj buzię i wyszoruj zęby! – krzyknął Marek i usłyszał huk zamykanych drzwi.

Marzył już tylko o tym, żeby płożyć syna spać, a samemu przed snem wypić szklankę whisky. Nie znosił pić przy dziecku. Wstał z kanapy i zaciągnął na okna grube, ciemnobordowe zasłony. Słyszał, jak szumi w łazience woda. Na zewnątrz panował mrok, rozświetlany tylko słabą łuną światła, sączącą się przez nieszczelnie zasłonięte okno sypialni rodziców. Palił w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy nocy. Wrócił do domu.

– Jestem już w łóżku – usłyszał głos syna.

Wdrapał się po schodach, wszedł do pokoju i usiadł przy łóżku.

– Tato, mogę napisać do mamy?

– Oczywiście.

– To daj swój telefon, bo ten numer, który mam, jest niedobry.

– Proszę.

Marek podał dziecku telefon, a ten zaczął klikać tekst wiadomości.

– Jak wysłać?

– Wejdź w kontakty i zaznacz Gosia.

– OK. Proszę.

Patryk oddał aparat.

– A teraz śpij. Pięknie dziś połowiłeś.

Marek ucałował chłopaka w czoło i ruszył w stronę schodów. Zatrzymał go głos dziecka.

– Tata, wiesz, wcale nie żałuję, że się zerwał.

– Wiem. I jestem z ciebie dumny. Dobranoc.

– Dobranoc – odpowiedział syn, a Marek wychodząc z pokoju, zgasił światło.

Nalał do kryształowej szklanki dwa centymetry bursztynowego płynu. Wypił na raz. Alkohol spłynął do żołądka, zostawiając w ustach lekko gorzki, owocowy posmak. Wyszedł z domku i otworzył auto. Ze schowka wyjął telefon. Przycisnął ikonkę z wiadomościami. Momentalnie pojawił się tekst: Mamo, nałapałem dziś dużych okoni i uciekł mi wielki szczupak. Babcia pytała, co robisz. Jadłem superpierogi. Z tatą jest kozacko. Kocham cię.

Marek odłożył telefon na siedzenie i schował twarz w dłoniach. W czerni nocy tylko stojąca przy samochodzie stara kotka patrzyła, jak targają nim prawie bezdźwięczne spazmy.

 

The post Jezioro wspomnień appeared first on Pro Libris.

]]>
Wokół sacrum https://prolibris.net.pl/wokol-sacrum/ Tue, 20 May 2025 09:53:37 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15683 Czesław Sobkowiak

The post Wokół sacrum appeared first on Pro Libris.

]]>

Czesław Sobkowiak

Wokół sacrum

 

Pasja według Gąsiora

Poszedłem 15 marca na wernisaż wystawy pt. Pasja według Gąsiora do Muzeum w Zielonej Górze. Słowo „według” wskazywało na wyraźnie autorskie nacechowanie. Nawiązywało, co istotne, do przedwielkanocnego czasu Wielkiego Postu. To swoje przeżywanie i rozmyślanie o Męce Chrystusa artysta dedykował pod rozwagę zwiedzającym. Taki był zamysł gorzowskiego twórcy. Chyba nietrudno było tę intencję dostrzec. Oglądałem autorskie rzeźby i asamblaże w ciszy, niemal w pokutnym skupieniu, niemal w wyłączeniu się ze świata, jakbym odbywał swoje osobiste rekolekcje. Dla mnie było oczywiste, że nie chodzi artyście o aspekt jedynie artystyczny. Przy pomocy swoich prac zapewne też chciał zbliżyć się, na tyle na ile to było możliwe, do tajemnicy cierpienia i zbawienia. W tej muzealnej sali czułem, że za pośrednictwem sztuki dokonuje się we mnie coś w rodzaju wewnętrznego, katarktycznego oczyszczenia. Jakieś wyraźne przekroczenie estetycznych znaczeń wystawowych obiektów. Myślę, że chodziło artyście nie tylko o podziwianie jego warsztatu, ale i w dużym stopniu o nasze wnętrza, o stan duchowy współczesnej rzeczywistości. Taki był mój odbiór. Może nie tylko mój. Artysta, ale raczej powiedzmy: człowiek w artyście, coś ważnego patrzącym przekazywał w tych biblijnych odniesieniach. Treść ludzka i sakralna dostrzegalna w każdym eksponacie dawała o sobie znać. Utwierdzała w racjach, które tkwią w ludziach już przygaszone. Niestety. Więc dobrze, że zdarzyła się taka właśnie wystawa, zwłaszcza w odpowiednim czasie. Takie przejmujące, bardzo mocne wyznanie. Miejscami wręcz wstrząsające w nawiązaniach, np. do Holokaustu (Opus 1939-45), do Ukrainy, do desakralizacji treści metafizycznych i zachwiania się współczesnej moralności (Ukrzyżowany i zeszmacony), do Biblii (Syn marnotrawny – to postać u stóp ojcowskiego przebaczenia i ojcowskiej miłości, jak na obrazie Rembrandta), do cierpienia i męki Chrystusa, bólu Matki trzymającej na kolanach ciało umarłego Syna (Piety). Oglądałem eksponaty, jakbym chciał wniknąć w ich sens. Jakoś nie umiałem tylko obejrzeć i pójść sobie. Jak inni. Czułem się napominany, wezwany do refleksji. Rzecz też niebagatelna. Poniekąd najważniejsza. Otóż Gąsior dla wyrażenia tych wszystkich zagadnień użył tworzywa banalnego, powszedniego, przedmiotów nieużytecznych, wziętych jakby ze śmietnika, zniszczonych przez czas, u ludzi już niemających żadnego poważania. To zardzewiałe, pogięte gwoździe (to Moje grzechy), kawałki zużytych, zestarzałych desek, szarego płótna, połamany Chrystus, odpadły od nagrobnego krzyża, kawałki pogiętej blachy, przedmioty całkiem zbędne, wyrzucone, więc i odrzucone. Za sprawą jego warsztatu wskazują jednak na sferę ważną, na wartości, które spotyka zgubny los. Artysta pokazał w ten sposób dramat człowieka, który ma w perspektywie pustkę, poniżenie, brak sensu, zniszczenie. Rzeczą twórczego wysiłku w jego sztuce jest przywołać w tym, co najmniejsze to, co najważniejsze. Upomniał się o tę sferę w sposób maksymalnie prosty i czytelny, pokornie. Wzruszająco. Upodobał sobie nieprzypadkowo stare drewno. Niepozorne, a przecież dające mocną wymowę. Jego starość i słabość, nie solidna nowość tworzywa, pełni tu ważną funkcję. Chodzi zdecydowanie o stare drewno, o doświadczone, które, mówiąc poetycko, wie, o jakie sprawy w życiu chodzi, o jaką wiarygodność i zasady. Nie o blichtr, chwilowy kaprys ani o dewocję, ale o trwanie pośród przeciwieństw, co stanowiło przez wieki fundament kultury europejskiej. I dodałbym jeszcze, że udało się artyście wyposażyć swoje rzeźby w uniwersalną wymowę. Rzeźby Gąsiora to są znaki. Dotyczą wnętrza pojedynczej osoby, lecz i ludzkiego ogółu. To wypada mieć na uwadze w odniesieniu do dzieła gorzowskiego artysty, który natchnienie czerpie z odniesień do historii biblijnych i ewangelicznych. Nie zaprzecza ustalonym prawdom.

Dawniej i teraz

Nastąpiła zmiana w funkcjonowaniu sztuki. Przez wieki w klasycznej sztuce obowiązywała reguła, niepisana wprost, że chodzi o stworzenie takiego dzieła, by człowiek w jego obszar mógł wejść i samego siebie odnaleźć. Wniknąć w sztukę mentalnie, duchowo itp. W tym celu oczywiście również oddziaływała, ale niezwykle subtelnie, dyskretnie (temat to do rozważań). A co jest w tej sferze obecnie? Teraz artysta różnymi sposobami, prowokacjami, szokowaniem chce za wszelką cenę wniknąć w odbiorcę. Zawładnąć jego wnętrzem, osobowością, emocjami. Poniekąd narzucić mu swój świat i swoje motywacje. Bez żadnego uzasadnienia, w imię czego podejmuje to usilne staranie?

Zima

Jest czas zimy, ale nie ma wielkiej zimy. Dni kapryśne, codziennie inne, nie wiadomo, o co chodzi prawdziwej zimie. W nocy śnieg, za dnia błoto pośniegowe. Ogólnie chłód. Nie można się zanurzyć w jakąkolwiek powagę. Coś jest w przyrodzie, ale czegoś nie ma. Poza tym. Są poeci i nie ma poetów. Wierszy dużo, coraz więcej, poezji mało. A jeśli komuś się uda iść swoją ścieżką, to zaraz, że nie przystaje do współczesnego świata ze swoją retoryką. I tak pozbawiamy się prawa do istotnego miana poety. Na domiar złego, czy można kogoś wyuczyć pisania poezji? Ogłoszenia pojawiają się. Tylko po co?

Temat

Temat, czyli co malować i o czym pisać. Myślę, że może to być cokolwiek i o czymkolwiek. Jest tylko jeden warunek, którego nie da się potraktować dowolnie. Dowolnie kłaść farb na płótnie, czasem nawet bez udziału świadomej decyzji. Zawsze to musi być wykonane w zgodzie z własnym jestestwem. Co jest niezwykle trudne, gdyż sami nie wiemy do końca, jaką wewnętrzną treść wyrażamy. Po latach okazuje się, jaka ona jest i była. I nawet mniejsza o to. Jednak czegoś nie da się ominąć, czyli dobrego wykonania twórczej pracy, co znowu jawi się jako wielka niewiadoma. Ma być prosto lub skomplikowanie, dużo lub mało słów. Odpowiednie rzeczy dać słowo. Tego nikt doraźnie nie podpowie. Nikt piszącego nie jest w stanie przeniknąć swoimi radami. Wiedza o tym jest sekretna. Rzecz nie w poszczególnych wierszach, rzecz w tym, by każdym nowym utworem pokazać, że chodzi twórcy o powołanie twórczego zjawiska, które powstaje, dorasta do pełni jako jedyne, oryginalne i niepowtarzalne. Wtedy staje się wszystko uzasadnione – i temat, i stylistyka. Cokolwiek by to nie było.

Cieniutka

Za oknem cieniutka powłoka, warstewka śniegu, na tym śniegu bezradnie udającym zimę leży słońce. Rozlewa się jego jasność. Ale. Jeszcze kilka chwil i wszystko zgaśnie. I biel, i blask. Nie ma zmartwienia, mimo że pojawi się brunatny, ciężki krajobraz olchowego lasu, piękno da znać o sobie, też da się polubić. Przy biurku zimno. Nadwerężone kolano to odczuwa, owinąłem je swetrem i zawiązałem. Trochę ten zabieg pomaga, bo zimno do niego mniej dociera. Próbuję sobie przypomnieć, w którym tomiku jest mój duży poemat o dawnym czasie We Wrocławiu. Chce go koniecznie ponownie przeczytać Kazik. Szukam. Jest w Coraz mniej: „A Kazik przypominał ptaka który długo swego miejsca nie zagrzewa/ W stanie wojennym wyemigrował do Francji”.

Płacenie ceny

Jeśli myślisz, że uda ci się być twórcą bez konieczności płacenia ceny za to miano całym swoim życiem, to się bardzo mylisz. Jednak w innym przypadku używanie pióra i papieru nie ma sensu. Nie miej złudzeń.

Pytać

Pytać bezsensu o sens nie ma sensu. Z dnia na dzień trzeba żyć, oto całe zadanie. Urosły drzewa, kupiliśmy nowe auta, urządzenia, sprzęty elektroniczne, odnowiły się wnętrza domów, znajomi uśmiechają się. Ale gdzie człowiek? Z człowiekiem są kłopoty, gromadzi się marny nastrój, mimo wymyślenia wielu pięknych rzeczy, które pomagają w codzienności. Ludzkości jednak daleko, a może nawet coraz dalej, do pozbycia się wielu ciężkich problemów.

Będą

Będą ciebie pomijać, a nawet mieć ci wiele za złe. Ty jednak samego siebie nie pomijaj, nie miej za złe swojej wrażliwości, swojego ulubienia prawdy, czyli tego, że nie udajesz kogoś, kim nie jesteś, idziesz po prostu przez swoje dni. I przyjmujesz te dni takimi, jakie one są.

Miłosz

Idąc łącznikiem z holu Biblioteki do Salonu mamy (mieliśmy) okazję obejrzeć wielce interesującą wystawę zdjęć Czesława Miłosza, które wykonał Adam Lizakowski w Ameryce. Oglądałem. Nazywa się Miłosz po amerykańsku. Niezbyt to trafnie brzmi, ale mniejsza o to. Możemy zobaczyć Poetę w bardzo wielu ujęciach. I sobie nieco wyobrazić tamtejsze jego życie, cząstkę życia, tyle, ile udało się Lizakowskiemu uchwycić. W aucie, na spacerze, na spotkaniach autorskich, w towarzystwie różnych osób, siedzącego przy swoim biurku, podpisującego książki. Wszystko przejrzyście opisane. Dużo informacji. Też faksymile rękopisów, które mogą zaciekawić. W gablotach książki Noblisty. Wypisałem sobie z jednego z listów takie zdania: „Opłaca się pisać prawdę czy też starać się pisać prawdę. Wbrew przyjętym opiniom, że poezja to co innego niż pisanie prawdy. Nawet w tak okropnej rzeczywistości”. I to dodało mi trochę otuchy.

Czyli Wokół Sacrum

Działo się to w Zielnej Górze, w Salonie wystawowym Biblioteki Norwida, 4 grudnia 2024 roku. Kilka osób w późnej godzinie popołudniowej brało udział w otwarciu wystawy artystycznej Gąsiora. Tym razem, co można uznać za konsekwencję i artystyczną potrzebę, dopowiedziana została druga strona historii zbawienia. Artysta pokazał owo zagadnienie od strony betlejemskiej cudowności i zwykłości narodzin zapowiadanego przez proroków Dzieciątka. Któremu, położonemu na sianku w żłobie, pokłon złożyli okoliczni pastuszkowie, bydlęta i Trzej Królowie prowadzeni przez Gwiazdę. A działo się to dawno, dawno temu, za panowania Króla Heroda. Ale… chodzi o wystawę. W zasadzie nie ma tu, na pierwszym planie obrazu jakiegokolwiek cierpienia ani Krzyża. Akcent zostaje położony na niedającej się zanegować pozytywności (Anielski tercet). Aniołowie muzycznie obwieszczają nadejście czegoś niezwykłego. Co owiane jest tajemnicą. I bezpośrednio (Zwiastowanie) obwieszczone zostaje Maryi. Ona będzie to w swoim sercu rozważać. Że narodzi się dziecko. Artysta to opowiada w kolejnych rzeźbach. Ów Bóg jest maleńki. Cichy. W skromnych szopkach otoczony czułością matki. Gdzie mu zasiadać na jakimś ziemskim tronie i zagrażać realnie Herodowi. Wyśpiewywany jest wspaniale w polskich kolędach, malowany przez wieki przez największych europejskich malarzy, takich jak: Caravaggio, Rubens, van Dyck, Murillo, van Gogh, Gauguin, da Vinci, Rembrandt i inni. Zafascynowała ludzi w tej maleńkości życia jawiąca się nadzieja na odrodzenie świata. I fascynuje nadal, choć już nie w takim samym stopniu. Jednak nadal „Bóg się rodzi”. I na wystawie także. Nie ma więc wizji śmierci, ukrzyżowania, cierpienia, rozpaczy, grzechu ani miejsca na to wszystko, co przedstawiała ekspozycja w Muzeum. Jest fascynacja i cenienie nierozerwalnej więzi matki z dzieckiem tak wymownie pokazane, zwłaszcza w jednej z rzeźb (Matka). W sumie ekspozycja dotyczy czegoś nowego. Innego. Oglądający, myślę, odczytują wyjątkową aurę, tę zapoznaną we własnej rodzinie, tu przywołaną jako sacrum, bo tworzą ją przecież sceny rodzinne, wizerunki lewitujących aniołów, na wystawie umieszczone w niejednym miejscu. Celowo licznie pokazane. Uskrzydlają przestrzeń Salonu razem z ptakami. Duże, smukłe wysokie są ich postacie, emanujące czystością, zwiewnością, bliskością nieba, niektóre pomalowane delikatnymi odcieniami, ni to bieli, seledynu, ni błękitu, czerwieni. Oczywiście z nieodzownymi skrzydłami, aureolami. Aniołowie odwiedzają świat. Zaznajomiony z nimi jest artysta. Częściej jednak są zwyczajni, tacy sami poniekąd jak ludzie, więc też szarzy, przepasani sznurem, przy tym dyskretni, uroczyści, trzeba mieć wrażliwość, by dostrzec ich działanie i obecność. Akurat słusznie, że mają w tej wystawie przypisane tak duże znaczenie. Bo chodzi też o dzieciństwo anielskie Jezusa, o niewinność i piękno towarzyszących mu aniołków, o coś szczególnego, a mianowicie o wizję cudowności istnienia, innego świata, nie o przynależność jedynie do ziemskich sytuacji i spraw, ale i do nadprzyrodzonych zrządzeń. Treścią tej wystawy jest więc subtelna radość, biorąca się z narodzin ludzkiego dziecka, któremu nie pałace są pisane. Chodzi o dziecko otoczone troską, miłością rodziców, co widzimy w poszczególnych ujęciach, w szopkach nawiązujących do ludowych tradycji. Jednak nie tych krakowskich, monumentalnych, konkursowych. Jest radość i urok ptaszków towarzyszących dzieciństwu, co się pamięta, właśnie owe ptaszki, w locie, na gałązkach, ich śpiewy, świergoty. Chodzi przecież i o nas, o to, czego kiedyś zaznawaliśmy. Nawiązuje Gąsior tymi rzeźbami do sympatycznych ptaszków, uczepionych, jakby na ptasich domkach, budkach i wręcz gromadnie w obrębie rzeźby (jednej z najpiękniejszych) postaci świętego Franciszka z Asyżu (Święty Franciszek). A jest to już co najmniej sprawa nie ludowego wyobrażenia, ale teologiczna. I też sam Jezus jako dorastający chłopczyk został pokazany w zabawach, jakie w każdym i naszym, moim, dzieciństwie miały miejsce, co jest, co było i bywa nieodłączną częścią dorastania do życiowych powołań. Ta wystawa nie jest świątkowa. Ma metafizyczną powagę. Zwłaszcza w drugiej części. Nie ustawia przy tym wysokich progów do jej percepcji. Są przedstawienia rzeczy, postaci absolutnie nie ilustracyjne, ale one same w sobie wymagają trudnej refleksji (Hiob, Grupa Pasji, Golgota, Pieta I, Plecy, Syn marnotrawny) – szczególnie przejmujące. I już niedające się traktować jak wręcz bajkowe opowiastki, ku prostemu zachwytowi. Ten niewykoncypowany zachwyt oczywiście ma znaczenie. Uśmiech akceptacyjny twórcy towarzyszy wielu sprawom, tym pierwszym w życiu człowieka też. Ale i daje artysta wyraz rozumienia wyższej sfery zagadnień. Położony został nacisk na to właśnie jak na wzór wyższego ładu. O to chodzi. Napawałem się jego sielskością, ale i dostrzegałem głębsze przesłanie. Trzeba mieć na uwadze, że przy pomocy prostego tworzywa, starego drewna, jakichś też przedmiotów wprowadzonych w obręb stuki, Gąsior wypowiada to, co go naprawdę raduje i co boli. Z jednej strony mamy sielski bieg życia, a z drugiej, ból, śmierć, cierpienie.

 

The post Wokół sacrum appeared first on Pro Libris.

]]>
Na chałupki https://prolibris.net.pl/na-chalupki/ Tue, 20 May 2025 09:24:39 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15662 Ryszard Jasiński

The post Na chałupki appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

Na chałupki

 

W jesienno-zimowe wieczory chodziliśmy na chałupki.

Mamusia wiodła mnie do swoich koleżanek. Jedna z nich kupiła Barkarolę. Radio miało wmontowany gramofon i szafirowe oko. Słuchały płyty z piosenką Filipinek, rozmawiały o modzie. Tato tej koleżanki wołał, by nie słuchać Niemena, wyjca, jak to określił bez ogródek.

Do jednego mego dziadka na chałupki schodzili się koledzy. Był ułanem, walczył we wrześniu 1939, uciekł z niewoli, wrócił do domu tylko w gaciach i koszulinie. Miał gniadosza, murowaną oborę. Chłopi szanowali go, rozprawiali z nim o polityce, koniach, uprawie ziemi. Był chłopskim filozofem, co przejawiało się w jego słowach: „Nie poli się” (nie pali się).

Najbardziej lubiłem iść na chałupki z drugim dziadkiem.

Szliśmy do gospodarza, co się zowie. Miał dwa gniadosze, po wodę nie chodził do studni, jak wszyscy we wsi, gdyż w sieni zainstalował hydrofor. Dziadzio czerpał wodę ze źródła, dwa wiadra kołysały się na nosidłach, woda rozchlapywała się, wsiąkała w kurz drogi. Kładłem się na próchniejącej deszczułce, by pić wprost ze źródła, a z dna przyglądała mi się ropucha.

Chałupa gospodarza składała się z dwóch izb przedzielonych sienią, z niej przechodziło się do stajni, obory, kurnika i chlewu. W izbach była polepa. W mniejszej izbie znajdował się sklep. Sklep! Pożal się… U powały dwa lepy, na których dogorywały muchy. W kącie piec, przed ladą beczki z kiszonymi ogórkami, można było je nabierać gołymi rękoma. Na ladzie waga, słoje z moskalikami. Przy ścianie półki na słodycze, przyprawy, alkohol. Pod półkami przegródki na kaszę, cukier, sól, ryż.

Do sklepu wchodziło się z sieni, do której wiodły drzwi z podwórka leżącego tuż przy nieutwardzonej drodze. Latem pył, w roztopy i po ulewie bajorka po kostki.

W izbie mieszkalnej panoszył się piec chlebowy i piec do gotowania. We wnęce między piecem a szafą niemal na oczach chłopów przybyłych na chałupki przebierały się do snu gospodyni i jej córki. Obok szafy dwa złączone ze sobą drewniane łóżka z siennikami wypchanymi słomą. Siedzieliśmy na ławie naprzeciw rozgrzanego pieca. Dziadzio, który przed wojną był parobkiem, w kąciku, nie włączał się do pogaduszek. Nie miał konia. W naszej jednoizbowej chałupce nie było sieni, z podwórka od razu wchodziło się do kuchni, z której okna widok na obornik sąsiada. Dziadzio to zapewne mistyk. Jako jedyny we wsi u trzech węgłów posadził lipy, a u czwartego węgła grochówkę (jabłonka). Siadywał na żerdce i medytował, mając nogę założoną na nogę. Na chałupkach od czasu do czasu huśtał mnie na kolanach, wołał: „Opa! Opa!”. Co chyba oznaczało: „hop, hop do góry”.

Chłopi pili piwo, palili sporty, swarzyli się, wspominali, komentowali wiejskie zdarzenia. Zawsze głośno. Wesoło! Ciasno jeden przy drugim. Im więcej kufli piwa, tym radośniej, często sprośnie. Najstarsza córka gospodarza stała przy piecu. Na blasze smażyła placki z ziemniaków pokrojonych na plastry.

Czupurna zima zaległa w sadzie. Chciałem istnieć na zawsze w tej jednej chwili. Na jodełce żarzyły się lampki, w bombkach odbijały się twarze. W mojej głowie było wiele miejsca na to, co nie mną. Jakżeż pragnąłem słuchać! Przeczuwałem, że mam słyszeć, widzieć i… Trzeciej części zadania jeszcze nie potrafiłem zdefiniować.

Chłopi spierali się o koniec świata, gdyż rozniosła się wieść, że do klubokawiarni zostanie kupiony… telewizor.

Mietek miał siwka, umówił się na sprzężaj z Władkiem. Wódki nalał do kubków, puknął się w bok czoła.

– Koniec świata nastąpił – krzyknął, kręcąc pociesznie głową – kiedy baby ściągnęły chustki. Przestały się odziewać w katany, w suknie zapięte pod szyję i płachty z frędzlami. Zaczęły czesać się w kapustę i… Pijcie, pijcie, nie żałujcie sobie, na mój koszt.

Marcin po powrocie z przymusowych robót przez lata z nikim nie chciał rozmawiać, szedł w pola, siadywał na skarpie, na której pośród marzymięty dojrzewały poziomki, zamykał oczy. Twarz wystawiał na pacnięcia wiatru. Teraz machnął ręką, skrzywił się, burknął:

– He, a co wy wiecie o końcu świata… Co?

Wstał, uchylił drzwiczki pieca, rozżarzył patyk, od ogienka odpalił papierosa. Popatrzył na chłopów, jakby chciał, by wyobrazili sobie coś nie do uwierzenia. Staszek wzrokiem zmusił go, by usiadł, mówił:

– Napuchłem tak od śmiechu, że omal obym nie pomarł. Konsternacji, żartów co niemiara! Kapusta na głowie! Na wesoło skończył się świat!

Gospodyni chyżo zabrała się do smażenia jajecznicy. Podsmażyła słoninę, wbiła jaja, drewnianą łychą szybko mieszała, parującą potrawę wyłożyła na talerze.

– Jedzcie, jedzcie, zjedzcie sobie – zachęcała. – Co za ziąb, żeby jeno dzieci do szkoły można by podwieźć saniami…

Gospodarz dokładał drew do pieca, w popielniku grzebał kijem, krzywił się:

– Po kiego i komu nauka. Nasi dziadkowie choć podpisywali się krzyżykiem, wyrośli na ludzi!

Gospodyni nie podjęła rozmowy, żwawo wyszła do sieni po chleb.

Władek nawiązał do słów Staszka:

– Przy upaństwowionym młynie zainstalowali kółko rolnicze. Pomysł niegłupi, bo z Sanu mogliśmy wozić żwir przyczepą, a nie furmanką. Jednak niemądry, bo traktor grzązł w błocie. Konie musiały wyciągać. Najgłupszy, gdyż Michałowi wpadło do łba, by na pałę jechać traktorem. Pała tak stroma, że lęk wejść. Traktor sturlał się aż do rzeki… Chłopa zgniotło na śmierć.

– Cały traktor wtenczas wpadł do rzeki – posmutniał Mietek. – Michał jeszcze szepnął, żeby go furmanką wieźć na cmentarz. Pierwsza ofiara mechanizacji rolnictwa!

Zjadłem trochę jajecznicy. Skwarki ze znawstwem smażonej słoniny pachniały niebywale!

Antoni łapczywie upił piwa. Chichrając się, mówił prędko:

– Obwiniacie chłopów, a ja mam powody, by babom przypisać sprawienie zagłady świata. Córka sąsiadki zrobiła we wsi Aurorę. Gimnastykowała się w majtkach! Pękałem do rozpuku. Czytała „Przyjaciółkę”.

Wincenty (który do tej pory kimał) sięgnął po chleb, ugryzł.

– Po jakiemu to?

– Po naszemu. Nie rozumiecie, że kto to widział, żeby się gimnastykować?

– Nie was pytam – Wincenty przełknął ślinę, ocknął się z drzemki, nie słyszał rozmowy – a tej, co mi się śniła… We śnie siedzę pod tą górą, co to jej stąd nie ujrzysz, bo w dole, zmachany, gdyż siano odwracałem grabiami, wtedy zbliża się ani tęga, ani jurna, choć, z drugiej strony, cizia. Nie wiem, co począć w tej nieoczywistej sytuacji, więc się budzę…

– Już ja bym wiedział, a wy, Wincenty, śpijcie sobie… – Antoni zaśmiewał się, rękoma bił się po udach.

– Świat się skończył 2 sierpnia 1944. Od strony Niebylca leciał samolot zwiadowczy z czerwoną gwiazdą, krążył po niebie, aż tu, trach, dostał od Niemców, którzy się okopali przy moście. Silnik spadł za Maciejową stodołą. Wygrzebali my, jeszcze gorący, w sąsieku zakopali, w sam czas, bo czerwoni nadjechali czołgami. Wtedy zapadła się góra, co teraz jest w dole.

– W lewej nawie siedziały baby. W prawej – chłopy. Porządek istniał i każdy wiedział jak, gdzie, kiedy, skąd, dokąd, po co, dlaczego. Magda, co mieszkała opodal owej góry, nie tylko naruszyła ład świata, bo bez ceregieli siadła między chłopami podczas mszy, to także przyszła w mini i bez biustonosza. Majtki widzieli my, gdy klękała… Odtąd pomieszało się i nic już nie było, jak było. Nie powiem, mini dobra rzecz, jak i bez biustonosza, ale do kościoła?!

– Chłopy, chłopy my – wykrzykiwał Walenty – my chłopy! Bab nie tykajcie, one podatne… Chłopy powinny być nieporuszone. Nie dopuścili my do kolektywizacji. Z końcem świata sobie nie damy rady?

– Już lepiej śpijcie, Walenty.

– Wszyscy chłopi mieli wąsy. Krzaczaste. Sumiaste.

– I kapelusze!

– Koniec świata nastąpi dopiero wtedy, gdy chłopi ogolą wąsy!

– Ale kapelusze niech trzymają się chłopskich głów…

Najmłodsza córka gospodarza chuchała w szybę, szron zeskrobywała paznokciem. Położyła się na łóżku, nakryła pierzyną. Wystawiwszy ledwo czubek głowy, prosiła:

– Opowiedzcie o tym przesławnym transatlantyku, węgierskiej drodze i brzozie, w którą zamieniła się dziewczyna.

Chyba trafiła w piekące miejsce. Chłopi zamilkli. Mało to przed wojną wyjechało do Ameryki? Z każdej chałupy!

– Nie trzeba. Po co? To już na nic. Nikt nie wróci. – Gospodyni, której dwie siostry również opuściły wieś, zapaską zakryła usta.

– Przynieść co ze sklepu? – Gospodarz podszedł do drzwi. – Znowu ktoś po nocy chce kupić kiszonej kapusty.

– Aż tu nastała galicyjska bieda tak wielka – odezwał się Walenty, założył nogę na nogę, wpatrywał się w choinkę – że przeszła do przysłowia. Chłopy dzielą ziemię, łany tną na pola, pola na pólka, pólka na poletka. Bieda nie popuszcza. Młodsi pomiarkowali się, wzięli swą część ojcowizny i sprzedali, bilety na ów ogromny statek „Batory” kupili, popłynęli do Ameryki, nigdy do swoich już nie wrócili… Mrowie ludzi wtedy wyjechało ze wsi. Siostry, bracia, po troje z rodziny. Zdarzyło się, że i najmłodsza córka gospodarza spieniężyła swoje morgi, bilet nabywszy, koleją pojechała do Gdyni. W ślad za nią kawaler, ale że nie miał co sprzedać, jechał między wagonami. Podeszła gospodarska córka do trapu, patrzy – statek jak cała wieś. Dopiero wtedy kawaler na kolana przed nią, błaga, by nie rzucała ojcowizny. Ugięła się dziewczyna, bo chłopak zagroził, że utopi się w morzu. Wrócili do wsi. Akurat kwitły trześnie, biel na pagórkach niczym ślubne suknie. Ojciec gospodarza przekazał córce kawałek lasu, kawaler obiecał, że wykarczuje, chatę postawi, oboje piękniejsi, szczęśliwsi od rozbrykanego wiatru, gdy w czerwcu tarmosi zagony owsa. Na skutek owej jazdy między wagonami kawaler chorował, umarł na węgierskiej drodze, z Węgier przez Duklę do Przemyśla. Wracał z Błażowej, kupiwszy obrączki. Z rozpaczy tam też przy Węgierce dziewczyna zamieniła się w brzozę. Zatrzymywali się wędrowcy, bo widok stamtąd rozciągał się aż pod Rzeszów, a brzoza każdego koiła, niegasnący optymizm wlewała w serca. Aż raz piorun uderzył, wtedy brzoza przepadła, nie zostawiwszy ni listka, ni gałązki. Na jej miejscu nocą pojawiła się ta oto góra, która się zapadła… Spójrz na pagórek za wsią. Wydaje się wysoki, najwyższy w okolicy. Wdrapałam się i się okazało, że niski, prawie płaski w porównaniu z górą, która była za nim, ale stąd tego nie widać.

– Bajdurzysz – skrzywił się gospodarz. – Tam nie ma góry, a zwłaszcza wyższej od pagórka za chatą.

– Byłeś? Widziałeś? Sprawdziłeś osobiście?

– Już nie ma takiej potrzeby. To nie było śmieszne. Poszedłem. Wtem słyszę ryk: „Gdzie gniadosze? Zapier… do stajni!” Aż mnie przegięło, tak dąb ryknął, wtedy dotarło do mnie, że nie przelewki z tą górą, co jej nie widać.

– Widziałam, góra jest, ale w dole. – Spod poduchy najmłodsza córka wystawiła przerażoną twarz.

Gospodarz kroił kiszone ogórki, kładł na misce. Nie na darmo patrzyli na Władka. Sięgnął po plasterki ogórka, rozłożył je równiutko na kromce. Wreszcie pytał:

– Słyszeli o tym, co mieszka w zakolu potoku?

– Ponoć się odgraża, że nas powsadza. Tylko za co?

– Rozsierdziło go do białości to, że zabili weterynarza, który uratował mu życie. Podczas wojny żył tu we wsi taki jeden. Niby-Austriak, w rzeczywistości Hiszpan, choć nazwisko zgoła chińskie. W każdym razie weterynarz. Paru naszych uratował od kuli i wiele krów wybawił od kontyngentu. Wojna się kończyła, ruscy szli od strony Dynowa. Głupi weterynarz nie uciekł jak inni, ratował w leśniczówce chłopa, do którego hitlerowiec strzelił. Weterynarz opatrzył biedaka, ale stracił czas na ucieczkę i w efekcie życie. Wasi go rozstrzelali, nie wnikając, kto on i co zrobił dla wsi. Koniec świata jest wtedy, gdy zabijają dobrych…

– Nasi? Nie nasi, a ruscy! A ty nie oskarżaj po próżnicy. Już ci tak po tacie zostało.

– Po próżnicy?! Nie na darmo gadają, że to wasi rozgrabili folwarczny majątek. Wiedzieliście, gdzie najlepsze kąski, pracowaliście u dziedzica. My cudzego nie brali. Niech zgnije, ale chłopu od cudzego wara. Wy nie nasi, wy nie chłopi, a dworscy.

– Kupiłbym cię sto razy, zjadł, wydalił i nawet byś nie wiedział, kiedy to się stało… Za to, co tu wygadujesz, tak bym zrobił!

Zgasła żarówka, stale wyłączano prąd, gospodyni zapaliła lampę naftową, zaraz na ścianach, na powale pojawiły się mamuny, ale się nie bałem, bo niedawno babcia wyjaśniła, że mnie lubią. Już nie byłem w mocy mamun. Scyzorykiem niezdarnie wydłubywałem je z olchowych i lipowych klocków, które z przeznaczeniem na opał suszyły się przy stodółce.

Antoni, zawołany rzeźnik, zdusił niedopałek, roześmiał się, mówił:

– To przez ten koniec świata ludziom się pokićkało w głowach. Słyszeliście najnowszą nowinę rzeszowską? Geńka kupiła sobie moskwicza.

– Hi, hi! Też nowina! Zeszłej zimy wpadła do sklepu i woła, trzymać kciuki, na prawko zdaję.

– Zdaje się, że ma tak z pięćdziesiąt pięć.

– Chyba gdzieś tak, ale wygląda na mocno młodszą. Gdyby kupiła kuguara, o, to byłaby sensacja.

Zniecierpliwił się Antoni, z wąskiego pudełeczka, w którym mieściło się dziesięć papierosów, wyciągnął sporta, przypalił od Walentego. Nie wyjmując papierosa z ust, opowiadał:

– Ledwo zacząłem, a wy już kończycie. Idę sobie wiosną duktem, bo na skróty. Patrzę, stoi moskwicz w świerkach księżego lasu, teraz upaństwowionego. Skradam się i widzę, zatrzymała się warszawa milicyjna. Ci w moskwiczu się zorientowali, wychodzi Geńka. Zgrzana, idzie do milicjantów. Oni, że mandat.

– Ależ Antoś, co ty wygadujesz? Moskwiczem by wjeżdżała do lasu? Toż glanc auto!

– Na naszych oczach wieś się całkiem kończy, toć powiadam. – Walenty pochylił się, aby sięgnąć po kufel. – Baby mają auta, w których gżą się w zagajnikach.

– Do chłopskiego lasu mogła jechać, milicji nic do naszego, ale zachciało jej się w państwowym.

Chłopi zaśmiewali się, tylko dziadziuś milczał, głaszcząc mnie po nosie.

– Baby garną się do miastowych, bo ci dadzą kwiatka, zaproszą do restauracji, postawią szampana, są umyci, nie to, co wy…

– Świat się skończył, kiedy przyszli z czerwonymi gwiazdami na czapach. Na łące stacjonowali. Raz wpadli do obory Macieja, wywiedli konia, na to Maciek na nich z siekierą. Wtedy mu bagnet do gardła. Maciej nic, twardo podnosi siekierę. Ostatecznie ubili prosię i wspólnie je upiekli. Czerwoni uczynili go partyjnym, dworek adaptował na placówkę edukacyjną.

Gospodarz uchylił drzwiczki pieca, niedopalone drewienka wypadły na polepę. Dym snuł się pod sufit, zamieniał w coraz to inne mamuny. Poznikały, bo włączyli prąd.

– Pozwólcie, że dokończę. – Antoni podparł się ręką, ale że na ławie chłop siedział przy chłopie, rękę położył na ramieniu Walentego. – Już, już chcieli dać mandat, gdy… Wtedy wypada ten z moskwicza, pan miastowy, rzuca się na milicjantów. Ci łup, łup, pałą przez grzbiet, aż się paniczyk zachwiał, ale dalej do milicji z pięściami. No, to jeszcze poprawili, odjechali bez wypisania mandatu.

– Hi, hi!!

– Chłop nie ciska się do władzy z gołą pięścią…

– A i władza nie utrudniała chłopu, gdy z chłopką, zwłaszcza że w lesie…

– Nasza milicja, chłopscy synowie, to i miastowych spiorą, a chłopa nie ukrzywdzą.

Księżyc skrywał się za postrzępiony zarys sadu. Śnieżyca zbliżała się wolno. Miękko zagarniała pnie, coraz niżej upuszczała ciemność. W izbie wierzchołek choinki jarzył się złocistością. Gdyby tak lecieć prędko niczym światło? Nie ma czasu na rozmyślania. Noc będzie tak samo mroźna, jak i dzień. Trzeba już iść spać.

– Antosiu, opowiedz jeszcze o nalewce!

– Z czarnych porzeczek żona zrobiła nalewkę. Nazywałem ją smrodlina.

– Żonę tak nazywałeś?

– Tę nalewkę. Nie mogłem przełknąć. Smak i zapach odstręczające. Zachęciłem gości do wypicia, efekt był natychmiastowy. Paskudny!

Wiatr obdzierał przydrożne trześnie ze śniegu, ale hołubił poświatę na gruszach. Orion wciskał się pomiędzy pagórki. Wracaliśmy przez zaspy na zmrożonej drodze. Moje oczy chłonęły wszystko. Od sopli, które opasały strzechę, połysku na spadających kruszynkach śniegu, po oszronione buty. Niczego nie można uronić? Rozbrykane zachłyśnięcie się światem?

Patrząc na Oriona, roiłem sobie, że jestem wagabundą, któremu za dach nad głową wystarcza rozgwieżdżone niebo.

– Dziadku, co będzie, jak świata nie będzie?

– Nic. Będzie nic…

– Może uda się odtworzyć?

– Może, może… To, co się… Z tego, co się skończyło, nie odtworzy się takie, jak było, zanim się rozpadło…

*

Na miejscu wykarczowanej puszczy na przełomie XIV i XV magnaci Kmitowie założyli wzdłuż Sanu kilkadziesiąt wsi. Ów świat trwał niemal bez zmiany przez pięć stuleci. Dopiero pod koniec XX wieku przestał istnieć, kiedy odeszło chłopskie pokolenie mych dziadków. Nie od razu przecież. Przez pół stulecia stare i nowe trwało obok siebie, zazębiało się, przenikało, uzupełniało. Obok chałup budowano kamienice – jak nazywaliśmy domy z cegły. Na wzór miastowy urządzano łazienki. Moja babcia nie chciała mieć WC, bo w domu będzie smród. Stopniowo rozbierano chałupy, aż zanikł po nich ślad. Pola pełne półkopków znowu przejął las.

Po wyjeździe na studia niemal co roku wracałem do rodzinnej wsi. Znamienne było zachowanie mojego taty. Choć postawił kamienicę, choć miał łazienkę, centralne ogrzewanie, gazową kuchenkę (doprowadzono wodę, gaz), to jednak obok stodoły dobudował kuchnię, w niej wymurował piec, w którym palił drewnem. Jakże był dumny, gdy mi pokazywał piec! Nie potrafił żyć bez pieca. Siadywał na stołku, dokładał drewno, które rąbał siekierą.

Szukałem miejsca, na którym stała chałupa gospodarza. Do niej dziadziuś wiódł mnie na chałupki. Nie znalazłem. Najważniejsze jednak co innego.

Zanikła pewna struktura, swego typu narracja snuta na chałupkach. Powstała wprawdzie nowa, eksponująca ewolucyjne przeistoczenie. Reliktem okazało się ustne opowiadanie chłopek i chłopów. Dlaczego zanikła? Chłopstwa już nie było…

– Jo i dwa kunie mioł, a tero co, ino nic…

Usłyszałem starczy głos. Odwróciwszy się, zobaczyłem gospodarza, do którego chodziliśmy na chałupki. Niegdyś barczysty chłop, pięćdziesięciokilowy wór żyta bez pomocy zarzucał na plecy, teraz skurczył się, pochylił, zmalał, osłabł, ledwo stał o lasce.

– Poznaje mnie pan?

– Wyjechołeś. I po co?

– Po nauki. Muszę opisywać, bo już nikt nie opowiada, nie chodzi na chałupki, opisać to, co usłyszałem i widziałem w dzieciństwie.

The post Na chałupki appeared first on Pro Libris.

]]>
Krople https://prolibris.net.pl/krople/ Mon, 19 May 2025 12:16:15 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15642 Patrycja Mierzejewska

The post Krople appeared first on Pro Libris.

]]>

Patrycja Mierzejewska

Krople

 

Alfe ma wrażenie, że myje się światłem. Wszechobecna jasność wysusza krople spadające z prysznica, zanim zdążą dotknąć jego skóry. Powinien zakończyć kąpiel pięć minut temu, ale nadal zatacza myjką koła po pozbawionej sutków klatce piersiowej. Ciało jest już czyste, zapach nocy zniknął w odpływie. Ale Alfe nie może przestać, ruchy przyśpieszają. Porowate włókna drapią skórę. Spuszcza wzrok i zaczyna przyglądać się bliźnie na podbrzuszu. Błyszczy perłowo, symetrycznie ulokowana pomiędzy kolcami biodrowymi. Nieprzyjemny impuls przeskakuje przez mózg Alfego, okrężne ruchy ustają. Dotyka chromowanego zaworu, jakby chciał się jeszcze raz upewnić. Kurek stawia opór, zwiększenie ciśnienia w rurach jest niemożliwe. Alfe wyciąga rękę nad głowę, dotyka sitka słuchawki. Sucho, zupełnie sucho. Cała woda cofnęła się do wnętrza systemu hydraulicznego.

Słońce zalewa długą, szklaną galerię, która łączy Centrum Badawcze z kompleksem mieszkalnym. Alfe przechadza się wzdłuż wysokich na kilka metrów szyb, pozbawionych jakichkolwiek smug. Wszystko wokół jest idealnie czyste. Jak zawsze w całym Ośrodku. Ledwie dostrzegalny personel niezwłocznie eliminuje wszelkie zabrudzenia. Nigdy nie zajmuje to dłużej niż kwadrans. Alfe od jakiegoś czasu prowadzi grę – zostawia odciski palców w najmniej widocznych miejscach. Przystaje parę metrów dalej i odmierza czas. Prowadzi statystyki. W jakich porach dnia pojawiają się najszybciej? Z której części kompleksu nadchodzą? Szuka powtarzających się wzorów, w głowie konstruuje model. Zastanawia się czasem, czy kiedykolwiek zostanie o to zapytany.

Alfe patrzy na słońce. Przesunęło się po widnokręgu o trzy stopnie. Rusza w kierunku Centrum Badawczego, kontroluje długość kroków. Wybija miarowy takt na drewnopodobnym parkiecie. Podchodzi do skanera, zbliża tęczówkę do kamery. Hydrauliczne siłowniki otwierają stalową śluzę z cichym syknięciem. Kieruje się do gabinetu numer siedem, zgodnie z otrzymanymi rano wytycznymi.

Uchylone drzwi dezorientują Alfego, nie lubi rys na panującym w Ośrodku porządku. Każde pomieszczenie, bez żadnych wyjątków, zawsze powinno być zamknięte. Teraz więc waha się, czy wejść, czy zgodnie z procedurą czekać, aż lekarz po niego wyjdzie.

Proszę wejść, Alfe. – Kobiecy głos dobiega z wnętrza gabinetu.

Drzwi są zaskakująco ciężkie, nigdy wcześniej sam ich nie otwierał. „To pewnie ze względów bezpieczeństwa, ciekawe jaki to stop metali”myśli. Alfe przystaje tuż za progiem. Automatyczny zamek blokuje się za jego plecami.

Proszę usiąść, Alfe. Jestem doktor Mayer. Na pewno twój Przewodnik już o mnie wspominał. – Kobieta uśmiecha się, wykonuje zapraszający gest ręką. – Przez najbliższe miesiące będziemy razem pracować.

Przez najbliższe miesiące? Proszę doprecyzować, jeśli to możliwe. – Alfe zajmuje wskazane krzesło.

Ach tak, powinnam się już przestawić. Precyzja i szczegółowość przede wszystkim.

Alfe przygląda się kobiecie, przez głowę przelatują mu jakieś ulotne skojarzenia, ale nie jest w stanie ich zatrzymać. Uznaje to chwilowo za mało istotne, zastanowi się nad tym później. Teraz jest ciekawy. Od tygodnia czekał na spotkanie. Udzielono mu, inaczej niż zazwyczaj, tylko zdawkowych informacji. Najważniejsza z nich była taka, że w badaniach, jakie prowadzi doktor Mayer, jeszcze nigdy nie brał udziału. Ani on, ani nikt inny z Ośrodka. Wszyscy pensjonariusze wkraczają na nowy obszar. Zmodyfikowana zostanie dotychczasowa formuła, w której każdy miał swój indywidualny program rozwoju. Czeka ich wyzwanie, które być może otworzy zupełnie nowe możliwości.

Mayer odchyla się na krześle, trzyma w rękach teczkę z napisem „Alfe I”. Kartkuje powoli strony, słońce przesuwa się po widnokręgu. Alfe przeczuwa, że to jakiegoś rodzaju gra. Postanawia czekać.

Nic nie mówisz, Alfe.

Nie dostałem jeszcze żadnych instrukcji.

No dobrze, Alfe, powiedz mi więc, jak się dzisiaj czujesz?

Samopoczucie oceniam na 95%. Ciśnienie krwi 124 na 82, tętno w granicach 68-76 uderzeń na minutę. Temperatura ciała – 36,7 stopni Celsjusza, ale to standardowe wychylenie w moim przypadku. Saturacja na poziomie 98%.

To skąd brakujące 5% w ogólnej ocenie?

Obudziłem się kwadrans przed czasem.

Alfe odpowiada szybko, automatycznie. Ale nie mówi prawdy. Z nieznanego nawet jeszcze sobie powodu zataja fakt, że na jego dyspozycję wpłynęła poranna sytuacja pod prysznicem.

No dobrze, Alfe, dziękuję. Ale nie o to pytałam. Powiedz mi, jaki jest twój dzisiejszy stan?

Nie rozumiem, odpowiedziałem przed chwilą na to pytanie.

Alfe, mówili ci zapewne, że te badania będą inne niż dotychczas.

Tak, ale nadal nikt niczego mi nie wyjaśnił.

Kobieta wstaje z krzesła, podchodzi do okna. Opiera dłonie o marmurowy parapet. Alfe przygląda się, porównuje wzór żył na dłoniach z ornamentami na kamieniu. Nie dostrzega żadnych cech wspólnych.

Byłeś na zewnątrz, Alfe?

Poza Ośrodkiem?

Tak, poza Ośrodkiem. Powiedziano mi, że jeśli ktoś z was wyraża taką chęć, to Przewodnicy organizują, nazwijmy to, wycieczkę.

Byłem trzy razy. To nie jest miejsce dla nas.

Dlaczego tak uważasz?

Zbytnio się wyróżniamy. Budzimy niechęć.

Myślisz, że to tylko kwestia wyglądu?

Alfe milczy. Poprawia pozycję na krześle, prostuje plecy. Przychodzi mu do głowy, żeby poprosić o szklankę wody, chociaż wcale nie odczuwa pragnienia. Myśli o odległym, dusznym popołudniu, kiedy odwiedził Miasto ze swoim Przewodnikiem. Pamięta długie cienie pełzające po ulicach, które usiłował omijać. Starał się stawiać stopy tylko w plamach słońca. Pamięta śmieci wirujące nad popękanymi płytami chodnikowymi, unoszone przez podmuchy zatęchłego powietrza ziejącego z otworów wylotowych wentylacji. Pamięta moment, w którym zatrzymało ich czerwone światło. Tłum przy przejściu dla pieszych gęstniał, falował jak ektoplazma z wciąż generującymi się w niej nowymi bytami. Pamięta duszący zapach spoconych ciał. Pamięta szepty i komentarze. Nachalne spojrzenia.

Nie wiem, czy to nie jest wystarczający powód – odpowiada.

Czy jesteś w stanie przywołać w pamięci swój stan z któregoś z tych trzech dni?

Pamiętam wzrost stężenia kortyzolu i adrenaliny.

Co to dla ciebie oznacza?

To samo, co dla pani. Tu się akurat chyba zbytnio nie różnimy.

Alfe żałuje zbyt pochopnej odpowiedzi, chociaż jeszcze nie wie dlaczego. Doktor Mayer uśmiecha się, wraca na miejsce za biurkiem. Odchyla się na krześle, wzrok utkwiła gdzieś ponad głową Alfego.

Dlaczego odwołałeś się akurat do poziomu hormonów, a nie do innych parametrów życiowych?

Alfe nie chce popełnić kolejnego błędu. Coś mu się nie podoba w kobiecie naprzeciwko, coś budzi w nim niepokój, którego wcześniej nie doświadczał. Ma wrażenie, że rozmowa jest pułapką, że na pozór zwykłe pytania prowokują ryzykowne odpowiedzi. Brał udział w dziesiątkach badań, ale żadne nie były nieprzyjemne. Nawet te trwające długie godziny i wyczerpujące fizycznie. Chciałby wyjść z gabinetu, przejść się po ogrodzie. Wymazać z pamięci doktor Mayer i jej nużące przepytywanie.

Czy możemy zakończyć badanie? Przysługuje mi takie prawo dwa razy w miesiącu. Proszę sprawdzić w systemie, od dłuższego czasu z niego nie korzystałem.

Nie muszę sprawdzać, Alfe. Jesteś wolny. Do zobaczenia jutro.

Alfe wybrał aleję cisów, która biegnie wzdłuż płotu. Gdzieniegdzie nieprzycięte gałęzie przeciskają się przez przęsła, sięgają poza bezpieczny teren Ośrodka. Usiadł na kamiennej ławce nagrzanej słońcem. Przyjemne ciepło rozchodzi się po jego ciele. Organizm powoli się uspokaja, oddech staje się wyrównany, tętno miarowe i stabilne. Alfe stara się skupić na kojącym otoczeniu, ale natrętne myśli wwiercają mu się w głowę. „Ona jest jak ci z zewnątrz. Gapi się na mnie tak, jak tamci. Kto ją tu w ogóle wpuścił? Dlaczego? Nie chcę tych badań. Nie chcę”.

Chrzęst żwiru na ścieżce wyrywa Alfego z rozmyślań. Odwraca się w kierunku nadchodzącego od strony zabudowań człowieka. Z daleka rozpoznaje sylwetkę, chociaż patrzy pod słońce. Delton jest najwyższy ze wszystkich, przerasta każdego o co najmniej metr. Mieszkają na jednym piętrze. Do Ośrodka przybyli w odstępie kilku dni, chociaż żaden z nich tego nie pamięta. Leżeli w sąsiednich łóżeczkach, zajmowały się nimi te same położne. Większość wolnego czasu od zawsze spędzali razem. Przez minione lata zdążyli wrosnąć w siebie nawzajem. Alfe już nawet nie zauważa, że skóra Deltona jest półprzeźroczysta. Pod delikatną powłoką uwidaczniają się karminowe włókna mięśni, bieleją ścięgna.

Cześć, Alfe, co słychać? Mogę usiąść?

Możesz, siadaj.

Co jest? Delton natychmiast wyczuwa napięcie.

Powiedz mi, miałeś dziś wodę pod prysznicem? – Alfe odwraca się gwałtownie w kierunku Deltona, jakby ruchem ciała chciał wymusić odpowiedź.

Tak, dlaczego pytasz?

U mnie chyba była jakaś awaria. To nic ważnego.

Alfe milknie, patrzy przed siebie. W prześwicie między gałęziami widać odległy płaskowyż, a na nim rozpłaszczone Miasto. Z tej odległości jest szarą masą betonu, z której gdzieniegdzie wystają strzeliste, szklane wieżowce. Promienie słońca odbijają się od lustrzanych powierzchni, puszczają zajączki w stronę Ośrodka.

Alfe, coś ci jest. Powiedz, o co chodzi.

Nic, naprawdę. Wydaje ci się, Delton. Obudziłem się przed czasem.

A jak ta nowa lekarka? Miałeś już sesję?

Tak, nie podoba mi się. Pytała mnie o zewnątrz. Nie wiem po co, wszystko ma w raportach.

Delton sztywnieje. Wspomnienie o wyprawie za bramę uruchamia w jego ciele wszystkie systemy alarmowe. Pamięta, jak bardzo chciał zobaczyć świat na zewnątrz, który wtedy wydawał mu się dużo prawdziwszy i pociągający od tego w Ośrodku. Świat wart wszelkiego ryzyka. Nie poprosił o wycieczkę z Przewodnikiem. Chciał doświadczyć wszystkiego sam, bez żadnych ram i ograniczeń. Ucieczka była błahostką. Dla Deltona technologia nie ma tajemnic, widzi przez chrom i przez stal. Z kryształów krzemu wyłuskuje algorytmy, które nagina do swojej woli. Sforsowanie zabezpieczeń w bramie głównej zajęło mu mniej niż minutę.

Do Miasta dotarł pieszo. Energia wygenerowana z ekscytacji pozwoliła mu pokonać dystans trzydziestu kilometrów w mniej niż pół dnia. Drugie pół próbował się ukryć. Początkowo przed wyrazem obrzydzenia na twarzach mijających go ludzi. Później, kiedy w poszukiwaniu schronienia skręcił w wąskie uliczki, przed lecącymi w jego kierunku obelgami i śmieciami. Schronienia szukał w bramach, łamał kolejne kody w drzwiach tylko po to, żeby napotykać coraz bardziej agresywnych ludzi. W końcu poddał się i wrócił do centrum. Usiadł na głównym placu i czekał, przerażenie sparaliżowało wolę Deltona. Przez długie godziny wysłuchiwał potoku nienawistnych słów. Musi być z centrum dziwolągów… Za nasze pieniądze toto chodzi po świecie… Może złapiemy przeźroczystego ciula i zobaczymy, co tam jeszcze ma w środku… Ej, ty, pokrako, do ciebie, kurwa, mówię. Wieczorem odnalazł go personel Ośrodka. Rekonwalescencja zajęła pół roku, które Delton spędził w całkowitym odosobnieniu. Na temat tego, co się wtedy działo, nie chciał rozmawiać nawet z Alfim.

Dlaczego o to pyta?

Nie wiem, Delton, naprawdę nie wiem.

Nie podoba mi się to. Było dobrze, tak jak było.

To prawda.

Alfe wyczuwa niepokój Deltona, interferuje z jego własnym. Obaj wstają z ławki, wymieniają spojrzenia i ruszają w przeciwnych kierunkach.

Alfe patrzy w okno. Odkąd przyszedł, słońce przesunęło się o dziewięć stopni po widnokręgu. Kolejna sesja przypomina poprzednie. Mayer wciąż próbuje drążyć, zmienia formę pytań. Alfe jest znużony, coraz trudniej ukryć mu narastającą irytację. Spotkania nie mają żadnych ram czasowych, czasem trwają kilka godzin, które wypełnia przedłużające się milczenie. Nagle znowu nieprzyjemny impuls przeskakuje przez mózg Alfego. Dyskomfort staje się nie do zniesienia.

Po co tu pani właściwie przyjechała? Proszę powiedzieć wprost. – Alfe wstaje z krzesła i odwraca się tyłem. Nie chce widzieć twarzy lekarki.

Alfe, spokojnie.

Jestem spokojny. Proszę odpowiedzieć na pytanie.

Dobrze, powtórzę to, co już mówiłam. Jestem tu, żeby sprawdzić, czy determinuje cię coś, czego nie jesteś w stanie ani monitorować, ani kontrolować.

Nadal nie rozumiem.

Alfe, potrafisz perfekcyjnie sczytywać dane płynące z twojego ciała, z imponującą dokładnością. A co jeśli to nie wszystko? Co jeśli w twoim mózgu są jakieś powidoki tego, czego w wyniku mutacji nie posiadasz?

Proszę do meritum, doktor Mayer. – Alfe odwraca się w jej kierunku, ale nie siada z powrotem na krześle.

Dobrze. Odpowiem najprościej, jak się da. Alfe, nie masz żadnych, nawet szczątkowych gonad – ani męskich, ani żeńskich. Masz za to bliznę na brzuchu, bo po twoim urodzeniu chciano się upewnić, czy tak faktycznie jest. Przecież wiesz, że byłeś jednym z pierwszych dzieci w Ośrodku.

Do czego pani zmierza?

Do czego razem zmierzamy, mam nadzieję.

Badano mnie już pod tym kątem. Alfe podnosi głos, ale nie stara się nad tym zapanować. Nie wykazuję żadnych zachowań płciowych. Nie reaguję na pornografię, monitorowano moje zachowania podczas oglądania filmów ze scenami we wszelkich możliwych konfiguracjach i układach. Robię jedynie to, co wykazano we wszelkich innych badaniach zapamiętuję każdy szczegół. Proszę zerknąć w raporty.

Alfe nagle czuje się zmęczony, siada ciężko na krześle. Wracają do niego seanse w kabinie wizyjnej i podpięte do ciała elektrody. Pamięta spocone, nagie ciała. Rozedrgany obraz, zbyt bliskie kadry, szczegóły anatomiczne. Nieadekwatność wypełniającą pomieszczenie. Pamięta niesmak i nudę. Dziwne drgania, biegnące wzdłuż kręgosłupa, których nie zarejestrowało żadne urządzenie monitorujące. Po obejrzeniu kilku filmów nauczył się wyłączać uwagę. Żaden i tak niczym go nie zaskoczył.

Alfe, nie interesuje mnie pornografia. Interesują mnie twoje emocje. Na przykład te, które odczuwasz przed naszymi spotkaniami. Te, które czułeś w Mieście. I te, które być może odczuwasz w obecności któregoś z pensjonariuszy. Albo kogoś z personelu.

Alfe nie odpowiada. Po raz drugi w miesiącu wykorzystuje możliwość przerwania spotkania.

W Hologarium panuje cisza. Miękka wykładzina tłumi odgłos kroków Alfego. Przytłumione światło uśpionych hologramów pulsuje w powietrzu, wypełnia pomieszczenie subtelną wibracją. Wysoka sylwetka w rogu sali pochyla się nad szklanym stołem, w skupieniu kreśli kształty. Alfe podchodzi, łapie Deltona gwałtownie za ramię. Zapomina, że może naruszyć pergaminową skórę.

Mam tego dosyć.

Alfe, ciszej. Delton uwalnia się z uchwytu.

Mam dosyć Mayer i tych spotkań. Chcę wrócić do uczestnictwa w naszym zwykłym programie. Prosiłem Przewodnika, ale twierdzi, że to niemożliwe.

Nasz zwykły program jest zawieszony, dopóki Mayer nie skończy badań. Nikt ci o tym nie powiedział?

Nie przypominam sobie.

Alfe siada ciężko na sofie obok stanowiska. Jego parametry życiowe znacznie przekraczają normę, ale nawet nie próbuje ich wyrównać. Chowa skronie o dłonie. Delton wraca do przerwanego zajęcia, jednak po chwili zdecydowanym ruchem ręki zamyka system. Zajmuje miejsce koło Alfego.

Też mam tego dosyć.

Czy ty też masz wrażenie, że tu się coś dzieje?

Tak. Ale co z tego?

Nie wiem jeszcze, co z tego. Może jesteśmy zbyt obojętni?

Obojętni?

Pozwalamy się tak traktować. Ta cała Mayer, jakby chciała mnie złamać. Szuka słabych punktów. Wcześniej czułem się ważny, potrzebny. Moja praca, nasza praca, miała znaczenie. Trzeba coś z tym zrobić.

Alfe, bądź poważny. Dobrze wiesz, że nie mamy alternatywy.

Jesteś pewien? Może czas to sprawdzić.

Ciszej, nie tutaj.

Jesteśmy tylko ogniwami w układzie scalonym… Jesteśmy tylko ogniwami w układzie scalonym… Słowa Deltona natrętnie brzmią w uszach Alfego. Nie może zasnąć, rytm dobowy został zakłócony o ponad godzinę. Pokój wydaje mu się mniejszy niż dotychczas, jakby ściany przesunięto o kilkanaście centymetrów. Myśli o jutrzejszej nocy, o tym, co postanowił zrobić. Musi się dowiedzieć. Delton ma tylko odkodować system, resztą zajmie się sam. Instynktownie czuje, że nie powinien narażać najbliższej osoby. Chociaż w Ośrodku jeszcze nigdy nie doszło do złamania zasad, coś wewnątrz mówi mu, że wykroczenie może mieć zgubne konsekwencje. Alfe przewraca się z boku na bok. Układ nerwowy przestał odpowiadać na polecenia. Jesteśmy tylko ogniwami w układzie scalonym… Jesteśmy tylko ogniwami w układzie scalonym…

Centrum Badawcze pogrążone jest w ciszy i mroku. Punktowe oświetlenie przy listwach podłogowych wyznacza ścieżkę, którą idzie Alfe. W ręku niesie buty, bezgłośnie stawia kroki. „Nie mogę powiedzieć Deltonowi… Nie mogę mu powiedzieć…” Podjął decyzję, jednak ma wątpliwości, czy właściwą. Mija rząd ciężkich drzwi, za którymi o tej porze nie odbywają się żadne badania. Skrzydło budynku jest zupełnie puste. Myśli o tym, że ponad sześć tysięcy razy przemierzał ten korytarz. Pierwszy raz jednak robi to boso. Przystaje, kładzie całe stopy na posadzce. Chłód przenika do jego ciała, podąża w górę, aż do głowy, w której zagnieździła się nieodwracalna świadomość.

Raporty, które przeczytał, są jednoznaczne. Ani on, ani żaden inny pensjonariusz Ośrodka nie urodził się w wyniku spontanicznej mutacji, tak jak im wcześniej mówiono. Ich DNA programowano pod kątem określonych zdolności. Ale nie obyło się bez kosztów. Żaden człowiek nie jest w stanie mieć pełnej kontroli nad kodem genetycznym. Zespół naukowców pod przewodnictwem doktor Mayer stworzył legion mutantów, nad którym coraz trudniej utrzymać kontrolę.

Alfe przypomina sobie, że musi się spieszyć. Otrząsa się i rusza przed siebie. Chce jak najszybciej opuścić Centrum, które przestało być bezpieczne. Wąska smuga światła, padająca z gabinetu numer siedem przecina mu drogę. Alfe zamiera na moment, ale po chwili ostrożnie podchodzi do ościeżnicy i nasłuchuje. Z wnętrza dobiegają stłumione odgłosy. Dobrze wie, gdzie już takie słyszał. Nieprzyjemny impuls przeskakuje przez mózg Alfego. Nie może się powstrzymać i zamiast ruszyć do przodu zagląda przez uchylone drzwi. Nagle jest mu obojętne, czy zostanie zauważony.

Doktor Mayer siedzi na biurku, jest na wpół rozebrana. Ktoś jest między jej nogami, całym ciałem wykonuje gwałtowne ruchy. Schylił głowę, nie widać twarzy. Ale Alfe bezbłędnie rozpoznaje jednego z pensjonariuszy. Wiedziony atawistycznym impulsem rozpina spodnie i zaczyna dotykać blizny na podbrzuszu. Nie czuje niczego poza brakiem. Poza bólem, wynikającym ze świadomości, że to, co najistotniejsze i upragnione, pozostanie na zawsze niedostępne.

Delton czeka w umówionym miejscu. Niecierpliwi się, wszystko trwa dłużej, niż ustalili. Zanosi się na deszcz, zwaliste chmury widoczne są na tle nocnego nieba. Cisy falują pod naporem pierwszych podmuchów wiatru. Nagle czyjaś obecność wyrasta bezgłośnie za jego plecami. Delton obraca się z niepokojem, chociaż nie spodziewa się nikogo poza przyjacielem. Alfe nadal trzyma w ręku buty, a wyraz jego twarzy powstrzymuje Deltona przed zadawaniem pytań.

Nareszcie. Chodźmy już, zrobiło się późno. Zaraz będzie obchód.

Nie, Delton. Nie wracam z tobą. Mam ostatnią prośbę – wypuść mnie z Ośrodka.

Delton milczy, całe jego ciało zaczyna się wahać. Ale rusza w końcu wzdłuż ogrodzenia. Alfe zakłada buty i idzie jego śladem.

Alfe, jesteś pewien?

Delton nie odrywa wzroku od ciekłokrystalicznego ekranu, chociaż złamał już system i brama główna otwiera się z cichym zgrzytem. Alfe podnosi głowę, pierwsze krople deszczu spadają na jego skórę. Dotyka ramienia przyjaciela i rusza w ciemność.

The post Krople appeared first on Pro Libris.

]]>