Nieszczelny konkret
I
Rozrzucona pościel, światło sączące się przez żaluzje, kurz, tlące się
Ciepło wokół; na półce figurka Lenina z czerwonym krawatem, która
Dotrwała do tego poranka wraz z książkami i bezładem pamięci tego,
Co jest i nie jest; grafiki gruźlicy Gielniaka na ścianie, butelki po piwie,
Uschła garść paproci w wazonie i poduszka powietrza tuż pod czaszką,
Miękko oplatająca mózg, jakby ciągle trwała obecność pustki snu.
To i tym podobne jest mną naprzeciw świata, w którym wciąż tli się
Chrystus i głód; reklamy, pokazujące, że wszystko jest baśnią;
Zabijani, zmartwiałe ze strachu kobiety i dzieci, politycy, dziennikarze,
Taplający się w gównie komunałów, narkomani i alkoholicy, robotnicy
Targujący się o cenę siły roboczej, bez żadnej już nadziei na inny byt;
Działkowcy, dziewczęta, oczekujące na urodę, głupi listopad, który zaczął
Zimę i wszystko bezwiednie zatyka chłodem.
Oddycham równomiernie i piszę ten wiersz; bawię się zapalniczką,
Oglądam swe ręce. I nigdzie tu miejsca dla dobrej metafory o tym
Wszystkim i o pięknym pożarze świata, który przyniósłby sens.
II
Każdy dzień zaczynam od niewiedzy. Gdy już wiem – żyje we mnie
Pusty sen. Budzę się i znowu idę w niewiedzę. I tak przeszedłem prawie
Całe życie, ale nie wiem, co przeszedłem. Życie też nie wie, choć każdy
Dzień drapie żyletką moją pamięć.
Właśnie się zbudziłem snem zroszony i potem. Znowu zaczął się
Dzień każdy. Śmierć zdrapuje szybko zadrapania. Ubieram się w
Nagość niewiedzy. Obok – puste koszulki snu.
I to – niestety – jest zwyczajność.
III
Patrzę wokół i myślę: skąd to się wszystko wzięło: rzeczy, życie,
Blask dnia, zmarszczki na mojej twarzy. Mój wiek nie ma pamięci i
Pewności. Poddaje się konkretom: wody, ognia, powietrza i głodu.
Aby trwać, wciąż wybiera przechadzki mimo sumienia. Ból, śmiech i
Zapaści w siebie. I tylko trwa.
Skądś to się wszystko wzięło, myślę, i pamięć wypluwa mnie
W świat, jak resztki jedzenia.
Pamięć której nie ma.
IV
Zamykają się za mną drzwi epoki i wychodzę w słońce.
Dawni, bardzo dawni ludzie uważali, że jest radosnym bogiem.
I coś z tego przetrwało do dziś
Zostały za mną kominy fabryk, wszechmoc giełdy i banków,
Przemówienia polityków, arcydzieła Picassa i Manna, samoloty,
Mądrość ludzkości, stwarzająca każdego dnia głupotę jednostek.
Zamykają się drzwi, mrużę oczy i czuję ból przekrzywionego krzyża.
Nie mam przeszłości ani przyszłości; rodziców, boga, złota,
Tylko duszę jako więzienie ciała.
Myśl o bardzo, bardzo dawnych ludziach czerni się pustką
w jasnej metaforze, skrzypi głodem.
V
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego, które było Słowem.
Stworzyłem się z niego, jak stwarza się oset w kojących łanach
Pozoru, sprzeciw wobec zgody bezradnych.
I stało się to, co się stało, a właściwie niewiele: kula świata
Nadal toczyła się w łożysku sprzeczności, dłoń łączyła się z dłonią,
Zaciskała w pięść, albo w węzeł na sznurze wisielczym.
I tylko nędza stała się bardziej siebie świadoma; poślubiła ironię
W wianku z kwiatów ostu, aby działo się umieranie nie za swoją sprawę,
Za to w imię Słowa.
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego, którego się nie wyrzekłem
I nie wyrzekam; w imię Słowa, co jest ciałem, bytem, truchłem i obrazem,
Przesłanką i wnioskiem, wieczystym zaprzeczeniem i afirmacją,
Budzę się w ten poranek i...
VI
...Nie mogę uwierzyć, że świetlana przyszłość jest zaledwie świetlikiem,
Wyrastającym na trupach; żyje ich rozkładem, przemianą, i nie jest
Gwiazdą, a małą muszką o fosforyzującym podbrzuszu. Nie chcę
Uwierzyć i zamykam oczy, a tam migają świetlne plamy, podcięte
Czernią. Otwieram więc oczy, wygrywa czerwone na tle czerni i zieleni,
Ale tylko na chwilę, bo właśnie umiera i świetlik unosi się w powietrzu nocy.
Moja wola jest pustą obecnością
VII
Umówmy się więc, że jeszcze żyję, przynajmniej jak ten pokój, który
Zamyka mnie w świecie, jak świątynia wiarę; że czasem rusza się coś
W wyobraźni, jakby szarość jadła szarość; że czasem język międli pokarm,
Ślina zamienia się w wino, a chleb w ciało; że czasem przyzwoicie trzeźwy
Umysł nie wytrzymuje, jakby mogło to coś zmienić. I bawi się białymi
Myszkami sacrum, odróżniając treść od formy, futerko od flaków,
Ale tylko na niby.
Umówmy się, że wiem, co było dawniej i czekam, bo czekanie jest
W umowie o moim człowieczeństwie, przekomarzając się z wciąż
Spóźnionym ja; i że bywa ono białą ścianą z jego czcigodności,
Pod którą stoją schodzone buty, ubranie, zrzucone z nagości i
Dobre intencje, które prześwitują.
Umówmy się jednak, że żyję, przynajmniej jak ten pokój, który
Zastępuje naturę, gdzie nic nie jest na niby.
Tyle mi bowiem zostało
Między sobą i sobą.
Rozrzucona pościel, światło sączące się przez żaluzje, kurz, tlące się
Ciepło wokół; na półce figurka Lenina z czerwonym krawatem, która
Dotrwała do tego poranka wraz z książkami i bezładem pamięci tego,
Co jest i nie jest; grafiki gruźlicy Gielniaka na ścianie, butelki po piwie,
Uschła garść paproci w wazonie i poduszka powietrza tuż pod czaszką,
Miękko oplatająca mózg, jakby ciągle trwała obecność pustki snu.
To i tym podobne jest mną naprzeciw świata, w którym wciąż tli się
Chrystus i głód; reklamy, pokazujące, że wszystko jest baśnią;
Zabijani, zmartwiałe ze strachu kobiety i dzieci, politycy, dziennikarze,
Taplający się w gównie komunałów, narkomani i alkoholicy, robotnicy
Targujący się o cenę siły roboczej, bez żadnej już nadziei na inny byt;
Działkowcy, dziewczęta, oczekujące na urodę, głupi listopad, który zaczął
Zimę i wszystko bezwiednie zatyka chłodem.
Oddycham równomiernie i piszę ten wiersz; bawię się zapalniczką,
Oglądam swe ręce. I nigdzie tu miejsca dla dobrej metafory o tym
Wszystkim i o pięknym pożarze świata, który przyniósłby sens.
II
Każdy dzień zaczynam od niewiedzy. Gdy już wiem – żyje we mnie
Pusty sen. Budzę się i znowu idę w niewiedzę. I tak przeszedłem prawie
Całe życie, ale nie wiem, co przeszedłem. Życie też nie wie, choć każdy
Dzień drapie żyletką moją pamięć.
Właśnie się zbudziłem snem zroszony i potem. Znowu zaczął się
Dzień każdy. Śmierć zdrapuje szybko zadrapania. Ubieram się w
Nagość niewiedzy. Obok – puste koszulki snu.
I to – niestety – jest zwyczajność.
III
Patrzę wokół i myślę: skąd to się wszystko wzięło: rzeczy, życie,
Blask dnia, zmarszczki na mojej twarzy. Mój wiek nie ma pamięci i
Pewności. Poddaje się konkretom: wody, ognia, powietrza i głodu.
Aby trwać, wciąż wybiera przechadzki mimo sumienia. Ból, śmiech i
Zapaści w siebie. I tylko trwa.
Skądś to się wszystko wzięło, myślę, i pamięć wypluwa mnie
W świat, jak resztki jedzenia.
Pamięć której nie ma.
IV
Zamykają się za mną drzwi epoki i wychodzę w słońce.
Dawni, bardzo dawni ludzie uważali, że jest radosnym bogiem.
I coś z tego przetrwało do dziś
Zostały za mną kominy fabryk, wszechmoc giełdy i banków,
Przemówienia polityków, arcydzieła Picassa i Manna, samoloty,
Mądrość ludzkości, stwarzająca każdego dnia głupotę jednostek.
Zamykają się drzwi, mrużę oczy i czuję ból przekrzywionego krzyża.
Nie mam przeszłości ani przyszłości; rodziców, boga, złota,
Tylko duszę jako więzienie ciała.
Myśl o bardzo, bardzo dawnych ludziach czerni się pustką
w jasnej metaforze, skrzypi głodem.
V
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego, które było Słowem.
Stworzyłem się z niego, jak stwarza się oset w kojących łanach
Pozoru, sprzeciw wobec zgody bezradnych.
I stało się to, co się stało, a właściwie niewiele: kula świata
Nadal toczyła się w łożysku sprzeczności, dłoń łączyła się z dłonią,
Zaciskała w pięść, albo w węzeł na sznurze wisielczym.
I tylko nędza stała się bardziej siebie świadoma; poślubiła ironię
W wianku z kwiatów ostu, aby działo się umieranie nie za swoją sprawę,
Za to w imię Słowa.
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego, którego się nie wyrzekłem
I nie wyrzekam; w imię Słowa, co jest ciałem, bytem, truchłem i obrazem,
Przesłanką i wnioskiem, wieczystym zaprzeczeniem i afirmacją,
Budzę się w ten poranek i...
VI
...Nie mogę uwierzyć, że świetlana przyszłość jest zaledwie świetlikiem,
Wyrastającym na trupach; żyje ich rozkładem, przemianą, i nie jest
Gwiazdą, a małą muszką o fosforyzującym podbrzuszu. Nie chcę
Uwierzyć i zamykam oczy, a tam migają świetlne plamy, podcięte
Czernią. Otwieram więc oczy, wygrywa czerwone na tle czerni i zieleni,
Ale tylko na chwilę, bo właśnie umiera i świetlik unosi się w powietrzu nocy.
Moja wola jest pustą obecnością
VII
Umówmy się więc, że jeszcze żyję, przynajmniej jak ten pokój, który
Zamyka mnie w świecie, jak świątynia wiarę; że czasem rusza się coś
W wyobraźni, jakby szarość jadła szarość; że czasem język międli pokarm,
Ślina zamienia się w wino, a chleb w ciało; że czasem przyzwoicie trzeźwy
Umysł nie wytrzymuje, jakby mogło to coś zmienić. I bawi się białymi
Myszkami sacrum, odróżniając treść od formy, futerko od flaków,
Ale tylko na niby.
Umówmy się, że wiem, co było dawniej i czekam, bo czekanie jest
W umowie o moim człowieczeństwie, przekomarzając się z wciąż
Spóźnionym ja; i że bywa ono białą ścianą z jego czcigodności,
Pod którą stoją schodzone buty, ubranie, zrzucone z nagości i
Dobre intencje, które prześwitują.
Umówmy się jednak, że żyję, przynajmniej jak ten pokój, który
Zastępuje naturę, gdzie nic nie jest na niby.
Tyle mi bowiem zostało
Między sobą i sobą.
Jan Kurowicki